Na książkę Wiktorii Bieżuńskiej czaiłem się od przeszło dwóch miesięcy, bo zawsze przez kogoś w bibliotece była wypożyczona. Ciekawiła mnie szczególnie, bo została nominowana do Nagrody Literackiej im. Gombrowicza. Jako że w tym roku postawiłem sobie wyzwanie zapoznania się ze wszystkimi spośród tegorocznych pięciu, to i do "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" podchodziłem z ciekawością i niejako wnikliwością. I chyba dostrzegłem, dlaczego akurat ta książka została wyróżniona i wybrana do ścisłego grona.
Jest to kolejna pozycja opowiadająca o, po prostu, polskiej, wielopokoleniowej rodzinie. To już stanowi chyba pewien trend. Powieść Bieżuńskiej trafia do grona takich pozycji, jak "Kości, które nosisz w kieszeni" Barysa czy "Białe noce" Honek. Lubię takie czytać, ale tworzy to w polskiej literaturze pewien schemat, za którymi, szczerze mówiąc, nie przepadam.
W powieści Bieżuńskiej dużo jest tego, co polskie, czyli figurek Jezusków, Maryjek różnokształtnych, Boga, który, mimo że bezpłciowy i bez wizerunku, przedstawiany jest z twarzą starca z długą, siwą brodą, co chyba ma uzasadnić istnienie patriarchalnego (nie)ładu. Bardzo podoba mi się ten klimat współtworzony przez religię. Jak to bywa w takich książkach, sacrum łączy się z profanum. Nawet nie wiadomo kiedy, to sacrum jest nawet zawłaszczane przez ludzi, zmieniane, reinterpretowane, aż niewiele świętości w świętości zostaje. Nie ma jej już w zasadzie wcale. Religia zmienia się w system zabobonów, powoli odchodzi do lamusa. Chyba czeka ją taki sam los, jak wierzenia słowiańskie i stare prawdy ludowe. W Polsce, przedmurzu chrześcijańskiej Europy, ostatnim bastionie Kościoła katolickiego, w którym miłościwie nam panuje boska matka, będąc niewierzącym, i tak, oczywiście nie z własnej woli, człowiek musi taplać się w tym religijnym błotku. Od najmłodszych lat przesiąka katolicyzmem. To trochę tragiczne i paradoksalne, ale osoba niewierząca tak naprawdę jest jedynie niewierzącym katolikiem. Chyba tylko w Polsce możliwe jest istnienie katolickiego ateizmu, katolika ateisty, czy jakkolwiek by tego nie nazwać.
Bieżuńska opisuje zwykłą, szarą, polską rodzinę, a więc świat przemocy, brutalności. Dorośli biją dzieci, ale to wszystko jest robione w trosce, naturalnie. Nie śmiejcie myśleć inaczej! Nie kłamcie! Rodzice lepiej znają świat, który jest surowy, życie, które jest trudne. Nie zdają sobie jednak sprawy, że to wszystko przez nich samych właśnie. Nakręcają falę przemocy, nienawiści, psują psychikę dzieci, sami tworzywszy przy tym zły świat. No ale w końcu to naturalny, odwieczny porządek rzeczy. Ojcowie i matki biją, mówiąc jednocześnie, że dziecko bardzo kochają, dlaczego jest takie dla nich niedobre? A kiedy to w dorosłości ma żal o przeszłość, zbywają półsłówkami, że nie ma jeszcze swoich dzieci, nic nie wie o świecie. Jak będzie miało, to też będzie robiło, tak jak oni. Tak było, jest i będzie. Z dziada pradziada.
Właśnie, a nie z babki prababki. Świat w książce Biżuńskiej, a co za tym idzie także współczesna Polska, jest niezwykle patriarchalny. Mężczyzna nie musi nic robić. Dobrze, jak pracuje, ale i to nie jest konieczne. Konieczne za to jest skradanie się przez korytarze, kiedy ojciec ogląda telewizję. Na paluszkach, ma się rozumieć, żeby głowy rodziny nie wkurwić. On przecież ogląda, to święta czynność, prawie taka sama jak odprawianie mszy, więc wiadomo, że nie wolno przeszkadzać. Ojciec może i musi sobie też wypić. Bo jakże tak, facet i nie pije sam dla siebie, po pracy, leżąc na kanapie? To obowiązek prawdziwego mężczyzny. Żona, matka i córka w tym czasie muszą gotować dla niego obiad, prać brudne ubrania, opatrywać twarz po tym, jak ojciec zatoczył się i wpadł do rowu, sprzątać rzygowiny, bo nie miał siły, żeby pójść do łazienki. Obowiązkowo!!!
Obraz świata, jaki wyłania się z powieści Bieżuńskiej, jest smutny, bardzo smutny. Tym bardziej, że tak wygląda, wyglądało wiele polskich domów. I pewnie wyglądać będzie. Bo to, jak pisałem, naturalny stan rzeczy. Prapraprapraprapradziad, kiedy nie wypełnił terminów i nie przyszedł odrabiać pańszczyzny u pana, dostawał cięgi. Przychodził do domu i żeby odreagować, hobbystycznie wyżywał się na dzieciach. Potem Praprapraprapradziad, Prapraprapradziad, Praprapradziad..., Pradziad, dziad, ojciec. I w końcu ty zrobisz to samo. Nieświadomie, bo nie wiesz, skąd to się bierze. Nawet nie próbujesz szukać. Bo po co. Tak było, jest i będzie na wieki wieków. Amen.