Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. I babuniami, dwoma, bo jeszcze żyją. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku. Życie jest jednak malowane czarnym kolorem, lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, nie ma ukochanego tatusia, nie ma babuni, która zrozumie i pomoże. Jest tylko ona, dziewczynka, dziecko jeszcze. Ona, zapomniany gadżet dorosłych, który przerzuca się z pokoju do pokoju lub z kuchni byle gdzie. Jest, ale jakby jej nikt nie dostrzegał.
Jest rodzina patologiczna. Dziecko skryte w fałdach tłuszczu, przerzucane od jednej babci, do drugiej. Napychane jedzeniem, jakby miało ono ją od czegoś uchronić, w czymś pomóc. Jest matka, niespełniona frustratka, która tkwi w tym bagnie godząc się na bicie, kopanie i poniżanie. I jest pan i władca - ojciec alkoholik.
Ona... powinna pozwać swoich rodziców za to, że się urodziła. Za to, że dostała patologiczne życie i rodziców, którzy absolutnie nimi nie powinni być. Brak poczucia bezpieczeństwa, brak miłości, brak nadziei na dobre jutro. Dali jej dom gorszy od piekła, w którym śmierdzi szczynami, gdzie zawsze jest alkohol i krzyki i strach. Jest bicie, do krwi, do siniaków. Do łez i do okropnego bólu, który przenosi na próg śmierci.
“A powiedz babci, chucha mi w ucho babcia Natalia, tatuś twój w tygodniu, jak z roboty przychodzi, to pije, czy nie pije (…). Pije, odpowiadam... Piwo pije.”
A potem...
„Babciu, to ja, mówię szybko, gdy podnosi słuchawkę (…). Babciu, tata pije, wiesz? Nie tylko piwo. Wódkę pije. Codziennie... Przyjedziesz po mnie? Pytam. Ja nie chcę tu z nim być. O jeny, jeny, zawodzi babcia, no nie mogę!... Słuchaj, bardzo mi ciebie szkoda i wszystko, ja bym cię zabrała, ale no... Nie mogę. Dobrze, to cześć, szepczę. Pa, pa, cześć!”
Bezradność, łzy i samotność.
Strach.
Aż przychodzi koleżanka mamy i zabiera do babci.
„Kluchy? Pytam. Ano kluchy (…). Szare kluchy wyglądają jak robaki, obżarte larwy. Są miękkie i śliskie od tłuszczu ze skwarek (…). Szare kluchy na obiad to właśnie jest trochę takie małe, rodzinne święto.. Ktoś jeszcze przyjdzie na obiad? Pytam. Nie, odpowiada ona. To czemu dziś kluchy? Bo wiem, że ty bardzo lubisz. I mama lubi. Zaglądam do misy. Strasznie dużo tego, mówię. Na jeden raz nie ma co robić, mówi babcia. Będzie na parę dni i jeszcze w słoiku dostaniecie, do domu”.
Bo trzeba będzie wrócić. Do siebie. Do tego piekła skrytego w bloku. Przekroczyć próg kłamstw, oszustw i poniżania. Próg, za którym pijany ojciec bluzgając pluje na to kim jesteś. Bo jesteś niczym.
Wiktoria Bieżuńska napisała tak prawdziwą powieść, że każde słowo, jakim starasz się ją opisać nie jest tym właściwym. Ból trudno ubrać w zdania. Myśli trudno spiąć w jakimś spójnym szyku. Treść orze mózg, rani wnętrze i podlewa je spirytusem dla szybkiego odkażenia. Jesteś w rozsypce. Buntujesz się krzycząc bezgłośnie. „Dziecko nie jest marionetką w rękach dorosłych” - wrzeszczy autorka ustami pulchnej dziewczynki.
Ciężko oddychać, jesteś jednym wielkim bólem. Bolą mięśnie oderwane od kości, cisza pustki i zgrzyt klucza w zamku. Nawet oczy cię bolą, bo łzawią kwasem wżerającym się w skórę policzków. A jedyne o czym myślisz to dziecko siedzące w kącie ponad którym rodzice żonglują wulgaryzmami.
Uwielbiam takie książki. Bo choć trzeba mieć wielką odwagę w czytaniu i siłę do znoszenia ogromnego cierpienia, jakie w sobie skrywają, to pławię się w nich. Bieżuńska napisała tak dobrą, zatrważającą wręcz powieść, że się z nią spoiłam. Mój umysł jest w rozsypce, mam zmienioną psychikę i zdewastowane wnętrze.
Jestem kompletnie wypruta.
Niesamowita powieść.
Dla mnie wspaniała. Jedyna. Najpiękniejsza.
Mocna.
Smutna. Prawdziwa.
#agaKUSIczyta