Pireneje, 2008 rok (choć sądząc po technologicznym ogarnięciu bohaterów, ta część Francji utknęła w końcówce lat 90), pracownicy elektrowni znajdują instalację artystyczną zrobioną z końskich zwłok. Normalnie francuska policja wrzuciłaby sprawę do akt z konkluzją "dziwne", ale że koń należał do Typa Tak Bogatego Że Ojejku, prokuratora staje na głowie w celu znalezienia sprawcy. Angażuje w to przede wszystkim komendanta Servaza, znanego z rzucania łacińskimi cytatami od czapy i Intuicji. Komu się chciało dźwigać końskie zwłoki na szczyt kolejki górskiej? Co mają z tym wspólnego pacjenci pobliskiego Arkham Asylum? Ile razy czytelnik może czytać, że bohaterom zimno na duszy i nie wywracać oczami?
Książka rozkręca się powoli. Bardzo, bardzo powoli. Żeby zacząć się przejmować losem dwójki głównych bohaterów i samą intrygą trzeba przedrzeć się przez jakieś 300 stron, bo dopiero wtedy robi się ciekawie. Debiutujący Minier ma zdecydowany problem z rozkładaniem napięcia - nie dość, że dobra lektura to się z tego robi tak w okolicach 3/4, to jeszcze wielki finał jest niemiłosiernie rozciągnięty, a przez to męczący.
Jak było wcześniej wspomniane, długo schodzi polubienie się z głównymi bohaterami. Pan komendant rzęzi na niedobrą rzeczywistość jak stuletni dziad zaczynający każde zdanie od "za moich czasów!...", popisuje łaciną i wykazuje niekompetencją, zwłaszcza w zestawieniu z przydzieloną mu partnerką, a czytelnik do samego końca się zastanawia, co ludzie w nim widzą. Panna psycholog smęci, drży i łaniowato patrzy na łamanie praw pacjentów. Oboje potrzebują mnóstwo czasu, by wziąć się w garść i zyskać sympatię czytelnika przez konkretne zaangażowanie w akcję.
O ile główni bohaterowie w końcu dają radę się jako tako wykaraskać, tak Naczelny Psychopata leży na całej linii - strasznie groźny przestępca którego wszyscy tak strasznie się boją i tak strasznie długo się na niego nastawia czytelnika okazuje się cienką popłuczyną po Hannibalu. Ja z pewnością zapamiętam go jako postać, która w kretyński sposób postanawia zamordować kogoś za pomocą wibratora i szampana. Wibratora i szampana. Nie mam na tyle wyobraźni, żeby zmyślać takie rzeczy.
Główny bohater zastanawia się, po co cmentarze buduje się w tak ponurej konwencji, skoro życie jest wystarczająco przygnębiające z rakami i innym AIDS. Ja się zastanawiam, po co w książce to nieustanne biadolenie na dzisiejszą młodzież, skoro opowiadanie o brutalnych morderstwach dostarcza wystarczająco materiału do narzekania na kondycję ludzkości. Francja prezentowana jest jako dziki kraj oznaczany enigmatycznie na mapach "tam żyją potwory", gdzie cywilizacja chyli się ku upadkowi jak rzymska socjeta na pół godziny przed wizytą barbarzyńców. Nie ma nic, czym można się cieszyć - ludzie tacy bez zasad, sztuka taka nowoczesna, nastolatki takie bezdomnych podpalające, tempora taka o mores. W tym stękaniu dochodzimy do takich absurdów, że mamy w książce do czynienia z dzieciakami wyciągającymi ze śmietnika zdechłego kota, którego kładą przed bałwanem z plastikowym pistoletem, czemu przygląda się dwójka policjantów i wzdycha, że te dzisiejsze gry komputerowe są takie brutalne. Na tle takiej powszechnej beznadziei i miernoty moralnej brutalne morderstwa zdają się upierdliwą, ale jednak codziennością. Nie ma się poczucia, że bohaterowie próbują przywrócić zakłócony ład, że chronią szeroko rozumiane dobro i piękno przed skażeniem albo łakną sprawiedliwości - ot, robota jak robota, trup jaki jest, każdy widzi. Dla mnie to wada, ale pewnie część czytelników szuka właśnie takich klimatów.
Jeżeli panu Minierowi nie płacą od słowa, to niech ktoś mu przekaże, że czasem mniej znaczy więcej - zwłaszcza przy budowaniu atmosfery zagrożenia. W tej książce najgroźniejszym seryjnym mordercą jest autor, który uwielbia dobijać dobre porównania zbędnymi dopowiedzeniami albo rozwlekać opis na kilka akapitów i patrzeć, jak dogorywa w męczarniach. Paplanina nie pozwala też czytelnikowi na samodzielne wyciąganie wniosków. Przykładowo nie można napisać, że bohater ma na półce nagrody z turnieju judo. Trzeba jeszcze koniecznie dodać, że świadczą one o tym, że bohater jest dobry w tej dziedzinie, bo czytelnik proste stworzenie, sam na to nie wpadnie.
Dziwny jest wątek Instytutu. Wydawałoby się, że będzie w nim rozkminiana natura zła czy będzie chociaż stanowił tło dla analiz charakterów pacjentów, a końcem końców Instytut okazuje się objezdnym cyrkiem dziwolągów, po których narrator prześlizguje się dwoma czy trzema zdaniami, patrz, czytelniku, jakie kurioza. Niby risercz w kwestii metod leczenia został porobiony i to widać, ale stosunek do pacjentów (np. wpuszczanie osób trzecich na intymne badanie, jakby to było zoo) i postawa dyrektora Instytutu (to nie są ludzie! elektrowstrząsami na maksa ich!) są tak kuriozalne, że poważna, eksperymentalna placówka przypomina horrorowe zakłady psychiatryczne umieszczane w gotyckich zamkach z błyskawicami i obłąkanym śmiechem w tle.
BOŚ to nie jest powieść fatalna. Zdarzają się w niej dobre opisy (chociażby przyrównanie zaśnieżonej doliny do dna morskiego), próby oryginalnego podejścia do kryminalnych schematów, wyraziści bohaterowie drugoplanowi, intryga mimo kilku błędów logicznych (przede wszystkim tego, że morderca komplikuje sprawę i ściąga sobie policję na głowę na własne życzenie) trzyma się kupy. Szkoda tylko, że na każdy dobry opis przypada nudny, niezłemu bohaterowi z tła towarzyszy postać z kartonu, łamanie schematów przeplatane jest wyciąganiem tych najbardziej oklepanych, na każdy plus w kwestii prezentowania osób LGBT autor zarabia zaraz minus za seksizm, a całkiem niezła intryga zostaje przywalona przez gadulstwo jak górska chatka przez lawinę. Tyle w kwestii debiutu pana Miniera, oby przy pisaniu kolejnych książek stał nad nim ktoś rozsądny z nożyczkami - odpowiednie ciachnięcie jego wypocin o połowę wyjdzie wszystkim na dobre.
[Recenzja została po raz pierwszy (18.04.2017) opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]