No i przepadłem.
Myślałem sobie, że zasiądę w fotelu z kawą przy boku, a gdy otworzę „Popiela” Witolda Jabłońskiego przeniosę się pod mysią wieżę, gdzie Małgorzata Foremniak z Bohdanem Słupką będą rzucać w dzielnych wojaków szczurzymi odchodami i kiepskimi dialogami, a Michał Żebrowski z rozwianymi włosami na karym ogniu popędzi w bór, szukając zemsty, sprawiedliwości lub lepszej roli.
Przyznać się muszę, że nie dałem się nakłonić na czytanie książek ze słowiańską mitologią w tle. I nie wynikało to z niczego innego, jak tylko z prostego faktu, że z uwagi na włożone w mój dziecięcy łeb klechdy, bajki i podania, uważałem ją za dość nudną i toporną. Kołacze, chłop Piast, przedziwne imiona i wreszcie Wanda, która na widok młodzieńca o słomianych włosach, przybyłego do niej z tych „złych”, zachodnich Niemiec, desperacko rzuciła się do Wisły. Nawet horda myszy pasąca się ciałem kniazia nie potrafiła przechylić języczka u wagi. Proszę się zatem nie dziwić, że wolałem Smerfy.
Tymczasem spotkało mnie niemałe zaskoczenie. „Popiel” okazał się być książką, która zawładnęła całym moim wolnym czasem. Witold Jabłoński dokonał doskonałego przełożenia mitów i baśni na współczesny język. Współczesny, czyli wartki i pełen zaskakujących zwrotów akcji, niejednoznaczny, a jednocześnie głęboko osadzony w opisywanych, przedpiastowskich czasach. Stworzył baśń na nowo – a jak to w baśniach bywa – wszystko jest przecież możliwe.
Autor, jak wynika z posłowia, czerpał ze starych podań i kronik, a co wynika już z samych kart książki – zabawił się nimi, obrał z przaśności i trocin – urobił tę samą glinę jeszcze raz, ale znacznie doskonale. Efektem je właśnie „Popiel”, epopeja o początkach pewnego słowiańskiego kraju. Nie zatarł niczego, co stanowiło o wyjątkowości opowiadanej historii. Bohaterowie, znani wszystkim przynajmniej z imion, otoczeni zostali słowiańskimi bogami i rusałkami, a przede wszystkim mocami dobra i zła, które od zawsze toczą ze sobą walkę o ludzi. Pełno tu wyjątkowej w swym rodzaju magii – cudnej, ale jednocześnie kuszącej i zdradliwej, ale nie ona jest motorem poczynań Popiela i Jagi, Kraka i jego dwójki synów. To ciągła walka o władzę, w trakcie której bohaterowie „Popiela” nie przebierają w środkach. Mamienie innych półprawdami, składanie obietnic, których nie zamierza się spełnić to tylko wierzchołek gór podstępu i kłamstw. Bohaterowie rzucają zaklęcia i klątwy, spiskują i zdradzają, popełniają najcięższe zbrodnie (małżonki wszelakie, strzeżcie się! Bracia również dość często powinni patrzeć sobie na ręce), łatwo poddają się namiętnościom (kto tego nie czyni i dziś?), a to przynosi zgubę im jak i ich najbliższym. Czyż nie brzmi to współcześnie właśnie?
Opowiadana przez Witolda Jabłońskiego historia nie ma głównego bohatera – jest nim oczywiście i tytułowy Popiel, ale i Wanda, synowie Kraka i Piast. Są też skrzaty, wstrętne potwory, zaklęte bestie i czarnoksiężnik Kościej – i wyszło na to, że krasnoludy w tym towarzystwie wydają się najmniej zaskakującymi bohaterami. Przedstawione w powieści kobiety to nie rachityczne nimfy wodne, ani potulne niewiasty zmuszone do wypieku wspomnianego wcześniej kołacza – Autor chętnie wkłada im w rękę miecz, wyposaża w potężne moce i pozwala im wpływać, jeśli nawet nie decydować, o losach kniaziów i całych miast. Współrządzą i towarzyszących im mężczyzn z łatwością owijają wokół palca. Tak jak oni potrafią być podstępne i mściwe, waleczne ale i łaskawe. Dzięki Panu Jabłońskiemu inaczej teraz myślę o Wandzie i nawet imię Rzepichy przestało być dla mnie synonimem obciachu.
„Popiel” to napisana wyjątkowym językiem, przepiękna baśń, którą poznałbym chętnie już jako dziecko, czytałbym z wypiekami na licach i wracał do niej po latach. Po cóż nam delfickie wyrocznie, skoro mamy Koło Dziejów? Cóż nam po Nibelungach i Walhallach, skoro mamy swego kruszwickiego pana i zastępy jego nieumarłych oraz straszliwego żmija pod krakowskim zamkiem (zapowiedź smogu, który nastał w mieście kilka setek lat później – najwyraźniej krakusy nie czytały Jabłońskiego).
Będąc całkowicie zauroczonym twórczością Witolda Jabłońskiego, pozostaje mi tylko polecać „Popiela”. I tylko Zguba mi żal – jego dyndające nogi do końca pozostaną w mojej pamięci.