Smakowita, powiedziałabym nawet, że wykwintna miejscami, choć nie pozbawiona rubasznej swawoli opowieść A.J.Lieblinga o miejscach i ludziach. Jak to najczęściej bywa w takich wypadkach człek ma ochotę rzucić wszystko w diabły i jechać „w teren”, by smakować, obwąchiwać i obserwować kuchenno-artystyczno-restauracyjne życie de Paris. Bo przekrój przez lata trzydzieste aż po pięćdziesiąte to w powiastce autora jakiś okres magiczny – jakby dla Lieblinga wojna i wszelkie zawieje historii nie wpadły w talerze, do garnków i wszelakich les pots.
Nie dziwi więc, że nabrałem ochoty na flaczki duszone w cydrze, pstrąga na niebiesko, przepiórkę w liściach winogron (podaną w sosie z rodzynkami), pieczonego ortolana, zwyczajnie nadzwyczajną sałatkę ziemniaczaną z oliwą oraz, uwaga, pont-l'évêque. No, kto mi zabroni?
Błyskotliwy, prześmiewczy i nasycony anegdotkami „Apetyt na Paryż” to jak kąpiel w szampanie z kieliszkiem szampana w dłoni (nie jednym) – na początku buzujemy jak bąbelki, następuje euforia, zalewa nas fala gorąca, no a później lekki kac, zwłaszcza jeśli konsumpcję połączymy z nieco przestarzałymi (żeby nie powiedzieć niepolitycznymi) opiniami o kobietach (które autor ukochał miłością wyjątkową i nieco zjadliwą: „chcą, żeby je traktowano poważnie, jak pył radioaktywny”). Z buduarów przeskakujemy do restauracji, które już nie istnieją (w niektórych wypadkach całkiem słusznie), lekko zawianym krokiem przemierzamy ulice najpiękniejszego miasta na świecie i wypatrujemy blasku dochodzącego za zaciemnionych przed nalotami restauracyjnych witryn. Czas na deser, szklaneczkę czegoś mocniejszego, esencję smaku, finisz bukietów wybuchających na podniebieniu, doskonałe wykończenie, bonne nuit, messieurs!
Oczywiście stoliczne nasiadówy to okazja zawarcia nowych przyjaźni. Zadzierzgnięcia ich nawet. Można wówczas dowiedzieć się, że „sztuka zaczęła się od wzorków, które człowiek epoki lodowej rysował ciepłym moczem na śniegu”, co tłumaczy, dlaczego tak mało było dobrych malarek. Jeśli taki humor Wam odpowiada, a chcecie się przy tym nieco rozsmakować (takimi na przykład ślimakami w nocnikach) i uchachać, czytajcie Lieblinga. A jeśli zabraknie wam szczypty miłości, pamiętajcie, że Francuzi kochają się głową, podczas gdy my, „znaczy się cała reszta, trwamy przy narzędziach tradycyjnych”.
Bon appétit, mes amis!
Przekład: Anna Arno