Ziemię Słonych Skał i Białego Mustanga przeczytałam w dzieciństwie. Podobało mi się, choć nie byłam jakąś szczególnie zapaloną fanką indiańskich opowieści. Czasy zabaw w Indian i kowbojów to już nie bardzo było moje pokolenie. Jednak historia pół-Polaka, pół-Indianina pozostała w pamięci jako coś interesującego, choć wydaje mi się, że wtedy uważałam ją za fikcję i nie wiedziałam, że funkcjonować miała jako autobiografia. Nie przypominam sobie, bym na wzór Dariusza Rosiaka oglądała Sat-Okha w telewizji, ale autor Biało-czerwonego (rocznik 1962) jest ode mnie zdecydowanie starszy. To, czego dowiedziałam się później o Stanisławie Supłatowiczu sprawiło jednak, że z ciekawością sięgnęłam po książkę o świetnie dobranym, przyznajmy to, tytule. Bo zdecydować należy, czy bohater jest "biało-czerwony", bo mieszany rasowo, jak sam twierdził, czy też dlatego, że wbrew mitowi stanowi produkt czysto polski.
I niestety spotkał mnie zawód. Doceniam reporterską pracę pana Rosiaka, który wytropił wiele związanych z bohaterem dokumentów i przeprowadził rozmowy z licznymi świadkami, pozostaje jedynie pytanie - po co? Bo przeczytałam rezultat i mam problem z odpowiedzią na to pytanie. Jeśli chodziło o obalenie mitu - to chyba nie było warto. Kto jeszcze dziś fascynuje się Sat-Okhem? A ci, którzy się nim interesowali, chyba w większości zdawali sobie sprawę, że jego opowieści co najmniej budzą wątpliwości. Nie wiem, kto się dziś wzruszy, oburzy czy przejmie faktem, że polski Indianin żadnym Indianinem nie był. Dziękujemy za wywiady, dokumenty i ustalenie faktów, różnych od tych, jakie podawał sam zainteresowany, plącząc się zresztą w zeznaniach - ale co z nich wynika? Bo najciekawsze rzeczy co prawda prześwitują przez tok narracji, ale koniec końców umykają i rozmywają się, nie przynosząc satysfakcji.
W dodatku Rosiak przyjął założenie, dla mnie dość denerwujące, że redaguje książkę według toku rozmów prowadzonych z różnymi ludźmi w Polsce, Rosji i Kanadzie, nie przejmując się chronologią ani nawet podejmowanymi problemami. Rezultatem nie jest "historyczny thriller" (wolne żarty!), jak nam wmawia wydawnictwo, tylko bałagan, który czytelnik musi sobie mozolnie sam poukładać. Przykład: przy kwestii ślubu z trzecią żoną dostajemy sugestię, że Sat-Okh nie został ochrzczony, i dopiero wiele stron dalej dowiadujemy się, że autor jak najbardziej widział jego świadectwo chrztu. To po co ten pseudo-suspens? To w końcu nie jest, u licha, kwestia tak fundamentalna, żeby nie można było jej wyjaśnić od razu.
Wracając jednak do tego, co fascynujące, ale jednak nie wypaliło. Po pierwsze, nawet jeśli Długie Pióro nie był synem wodza Wysokiego Orła z plemienia Szewanezów, to życiorys i tak miał godny jakiegoś serialu. Zarówno w tym, co realnie przeżył, jak i w fakcie, że wymyślił sobie fikcyjną indiańską osobowość i utrzymał ją przez całe życie, drzemie potencjał na jakąś naprawdę szaleńczą przygodową historię. Przy okazji Rosiak odkopał jeszcze kilkoro niezłych oryginałów, którzy radośnie z nim współpracowali - vide Don Eagle czy rosyjska współpracownica i "przyrodnia siostra". Nie wiadomo też, jaką rolę w tej historii odegrała matka Sat-Okha, ponoć żona indiańskiego wodza, która nigdy nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła rewelacjom syna (a może nawet, jak sugeruje Rosiak, sama była ich pierwotną autorką?). Po drugie, niesamowita jest lojalność ludzi, z którymi się zetknął Długie Pióro, którzy w większości zdali sobie w końcu sprawę, że zmyśla, i którzy wciąż podkreślają, że był fantastycznym człowiekiem, wywierającym pozytywny wpływ na życie wielu ludzi. Po trzecie - podstawowe pytanie: po co była Sat-Okhowi jego indiańska przeszłość i po co nam był taki polski Indianin - należałoby zadać nie tylko w Kanadzie, ale także, i przede wszystkim, tu w Polsce.