Proszę Państwa, przed Wami nowy - stary Stephen King. Nowy, poszukujący nowego natchnienia, stary z doskonałym warsztatem i do cna przerażający. Mistrz po raz kolejny postanawia udowodnić nam tezę, że człowiek aby się bać nie potrzebuje niczego i nikogo, oprócz własnego ego. Zwłaszcza gdy jest to ego o wyjątkowo bujnej fantazji.
Lisey Debusher Landon, żona Scotta Landona, znanego twórcy horrorów, pomimo faktu, że minęły dwa lata od jego śmierci nadal nie może poradzić sobie z otaczającą ją rzeczywistością. Związek, który razem tworzyli, był pod wieloma względami niezwykły. Rozumieli się bez słów, a czasem z użyciem słów i określeń niezrozumiałych i niedostępnych dla nikogo z zewnątrz. Nie bez powodu – jeszcze przed ślubem, Scott opowiedział Lisey o krwawych inspiracjach swojej twórczości, związanych z mrocznymi i tragicznymi przeżyciami z własnego dzieciństwa. Scott w trudnych chwilach uciekał w krainę nazwaną przez siebie Księżyc Boo'ya, gdzie był niemalże bezpieczny. Niemalże… Bo wiedział doskonale, że gdzieś tam w mroku czai się Długaśnik o Nieskończenie Srokatym Boku, a każdy kto go raz zobaczy- już nigdy nie powróci z mrocznej krainy. Lisey była jedyną osobą na świecie, której Scott swój Księżyc Boo’ya pokazał. Dziś to ona, porządkując dokumenty i rękopisy po zmarłym mężu, będzie musiała szukać go właśnie w tym miejscu.
W wywiadzie dla New York Times pisarz powiedział: "Jestem zaskoczony, że odnalazłem tę opowieść w sobie. To szczęśliwa książka". I dodaje: "Oszalałem na punkcie Lisey. To uczucie bliskie zakochania. Pracuję teraz nad [nową] książką, ale tworzenie kolejnej fabuły po "Historii Lisey" sprawia mi trudność, (...) minie wiele czasu zanim, o ile w ogóle, napiszę coś równie dobrego." To widać. Kiedy czyta się Historię Lisey szybko zdajemy sobie sprawę z faktu, że mamy do czynienia z dziełem co najmniej niezwykłym i bardzo osobistym. Sam autor twierdził, że początkowo chciał napisać prostą, zabawną opowieść o stojącej w cieniu sławnego męża wdowie, z czasem jednak błaha opowiastka przerodziła się w piękną i mroczną "Historię Lisey".
Narracja powieści prowadzona jest wyjątkowym, niezwykle poetyckim językiem. Pełno w nim przenośni, noelogizmów, tajemniczych, chorych i makabrycznych wizji. King sam przyznał, że w chwili obecnej język jest dla niego o wiele ważniejszy, niż dawniej. Taki styl stwarza zdecydowanie większe możliwości inerpretacji - autor nie narzuca nam swoich obrazów, nie opisuje rzeczywistości i nierzeczywistości w sposób jednoznaczny, określony w sztywnych ramach. Idę o zakład, że dla każdego z czytelników powieści te same słowa będą miały zupełnie różne znaczenie, a te same miejsca na Księżycu Boo'ya nie tylko wyglądać, ale i oznaczać będą zupełnie co innego. I tak, jak poszczególne jej elementy, tak i całość opowiedzianej historii można interpretować na wiele sposobów. Muszę przyznać, że na początku to właśnie dość skomplikowany język, sprawił mi olbrzymią trudność w lekturze – przynajmniej do momentu w którym zdałem sobie sprawę z tego, dlaczego tak jest i odkryłem prawdziwe intencje autora. Próbuje on nas bowiem zabrać w specyficzny świat. Świat dwojga ludzi, którzy przez ćwierć wieku tworzyli wspólny, hermetyczny kosmos, dostępny tylko dla nich. Stąd nagromadzenie zwrotów, określeń zrozumiałych jedynie dla Scotta i Lisey. Czytelnik albo sam odnajdzie właściwe ich znaczenie, albo tak, jak ja z początku, poczuje się intruzem w świecie, w którym nigdy nie powinien się znaleźć. Warto jednak sięgnąć głębiej i rozejrzeć się w tej przestrzeni, którą prezentuje nam King.
Opowieść z "Historii Lisey", poza elementami grozy to przede wszystkim historia niesamowitej miłości. Nie idealnej, ale takiej obciążonej balastem doświadczeń, która przetrwała próbę czasu na przekór wszystkim i wszystkiemu. Miłości, której nawet śmierć nie zdołała powstrzymać. Bynajmniej nie romantycznej ale po prostu pięknej tym, co zwyczajne.
Powieść "Historia Lisey" z pewnością nie jest najłatwiejsza i wymaga od czytelnika sporego wysiłku. Klimatem przypomina najwcześniejsze książki Kinga z lat siedemdziesiątych – "Lśnienie", "Carrie" czy późniejszy "Worek Kości", jednak wyraźnie wyprzedza je warsztatem i poetyckością. Myślę, że to jedna z tych książek, które albo się kocha, albo odkłada się je na półkę z rozczarowaniem. Jeśli nie boisz się spotkać śmiercionośnego Długaśnika o Nieskończenie Srokatym Boku i chcesz usłyszeć choć raz złowrogi śmiech śmiaczy na Księżycu Boo’ya - sięgnij po nią śmiało. Ja do dziś z przyjemnością i błogim niepokojem wracam myślami, wraz z bohaterami powieści, pod Drzewo Mniam-Mniam, gdzie wszystko się zaczynało, czy do pewnej mrocznej piwnicy, w której... Zresztą, jeśli sam poświęcisz Lisey nieco wysiłku w jej szepcie, odkryjesz nowy świat i zrozumiesz. I za to właśnie kocham Kinga.