Eli McCullough, zwany przez wszystkich Pułkownikiem, syn Armstronga, spłodził Petera (oraz inne dzieci), Peter spłodził Charlesa (oraz inne dzieci), Charles spłodził Jeanne Anne (oraz inne dzieci), J. C. była matką Susan (oraz innych dzieci), a Susan została matką Della i Asha. Prawda jakie to proste?
Gdyby nie czytelnie rozrysowane drzewo genealogiczne, zrozumienie skomplikowanych i pasjonujących losów i koligacji rodziny McCullough nastręczałoby spore problemy, przynajmniej na początku i tym bardziej, że historię rodziny, i własną, opowiadają różni jej członkowie, żyjący w różnych czasach; historia McCulloughów nie jest przedstawiona w „Synu” liniowo (chronologicznie) i relacjonują ją na przemian przedstawiciele trzech pokoleń: Eli, Pete oraz Jeanne Anne.
Kiedy Armstrong McCullough wybrał się pomagać sąsiadowi, znanemu w okolicy jako Syfilis Poe, jego farma została napadnięta. Żona i córka zginęły na miejscu (oczywiście wcześniej zgwałcone), natomiast synowie, Martin i Eli, zostali przez Komanczów uprowadzeni. Martina Indianie zabili kilka dni później – miłośnik poezji, marzący o studiach na Wschodzie, brzydzący się jedzeniem surowej wątroby podlanej żółcią albo sfermentowanego mleka z brzucha cielaka bizona, nie miał właściwie wśród nich szans na przeżycie. Twardy i gotowy na wszystko Eli (późniejszy Pułkownik McCullough) przetrwał i wychowany został na wojownika Komanczów o imieniu Tiehteti.
Eli McCullough spędził wśród Komanczów kilka lat, a po powrocie na łono białej cywilizacji, postawił fundamenty rodowej fortuny rodu. Słyszałem kiedyś, powtarzane ponoć często w Meksyku, powiedzenie: Biedny Meksyk – tak daleko od Boga i tak blisko Stanów Zjednoczonych. Częścią procesu budowania potęgi McCulloughów była na przykład brutalna eksterminacja… nie, nie Indian – Meksykanów. Starych, bogatych meksykańskich rodów, których wielkie majątki można było później przejąć za bezcen. W taki właśnie sposób McCulloughowie wymordowali Garciów, z dziećmi włącznie.
Mijały lata. Zmieniał się Teksas, zmieniali się McCulloughowie…
„Czasy, w których bogaci świecili przykładem. Kiedy stosowali wobec siebie wyższe standardy, ich życie było przykładem dla innych. Kiedy nie afiszowano się bogactwem przed kamerami, nie stawało w świetle reflektorów, o ile czegoś się nie osiągnęło. Teraz zapomniano o tym obowiązku. Bogaci są tak spragnieni uwagi jak każda pomywaczka”*.
Biali i bogaci mieszkańcy Teksasu płci męskiej zawsze jednak byli (wydaje się, że są nadal) seksistowskimi rasistami.
„Bycie mężczyzną oznacza brak jakichkolwiek zasad. Można mówić jedno w kościele, a co innego w barze i uznawać i jedno, i drugie za prawdę. Można być dobrym mężem i ojcem, i chrześcijaninem, i bzykać sekretarki, kelnerki, i każdą prostytutkę, która wpadnie nam w oko”**.
Przy okazji zastanawiałem się, czy rzeczywiście Polacy w XXI wieku, w tym względzie, różnią się czymś od Teksańczyków.
Reasumując: bardzo dobra powieść, której bohaterem jest… Teksas. I oczywiście jego mieszkańcy, ale to jakby w tle. Kawał fascynującej historii, mocno odmiennej od wersji przedstawianej w westernach z drugiej połowy XX wieku, zdecydowanie wart uwagi.
--
* Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 68.
** Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 527.