"Wieszczono, że dożyję setki, a osiągnowszy ten wiek, nie mam prawa wątpić w przepowiednię. Nie umieram w wierze chrześcijańskiej, choć ocaliłem skalp, a jeśli są gdzieś pastwiska krainy Wielkich Łowów, to właśnie tam zmierzam. Tam albo nad Styks. Moim zdaniem żyłem o wiele za krótko: gdyby dano mi jeszcze rok, ileż dobra zdołałbym uczynić! Zamiast tego leżę przykuty do łóżka, robiąc pod siebie jak niemowlę."
Już po przeczytaniu pierwszego akapitu, wiedziałam, że to będzie niebanalna historia... i okazało się, że miałam rację.
Eli McCullough traci całą rodzinę w brutalny sposób, a sam trafia do niewoli Komanczów. Właśnie tak zaczyna się "Syn", wielopokoleniowa saga rodzinna, opowieść o narodzinach amerykańskiego pogranicza.
Przygotujcie się na surową i brutalną historię o ludzkiej naturze, na historię o imperium, zrodzonym z krwi i wyzysku drugiego człowieka. Ta monumentalna powieść jest niezwykle realistyczna, a czytelnik mimo to z niezwykłą fascynacją obserwuje jak na jego oczach dzieje się historia, a przyjemnie nie będzie, bo większość z nas przynajmniej pobieżnie zna korzenie amerykańskiego Zachodu.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwa książka i nie każdemu przypadnie do gustu, nie jest to też to, co ja czytam na co dzień, jednak nie można odmówić jej kunsztu i dopracowania. I mimo, że jak wspomniałam, nie są to do końca moje klimaty, to muszę przyznać że mi się podobała, czuć w niej ducha zarówno epoki jak i Ameryki.
Zatem, jeśli zdecydujcie...