Jak wygląda „Pani na Mellyn” każdy widzi: Wygląda bajecznie. Dlatego, gdy stało się dla mnie jasne, że "Pani na Mellyn" to dobrze mi znana „Guwernantka”, poczułam coś na kształt zawodu i rozczarowania, które przydeptałam szybko i energicznie. Bo "Świat Książki" tak pięknie zamienił jej pospolity, znoszony już uniform z "Biblioteczki pod Różą" na szałową suknię od zdolnej modystki, że można tylko cieszyć oko i się zachwycać. Ponieważ "Pani na Mellyn" aka "Guwernantka" to bezsprzecznie znakomity romans. No dobrze: Kryminał z nutą gotyckiego romansu. Nie da się ukryć, że "Guwernantka" ma w sobie coś z klimatów „Jane Eyre”. Miejscami przypomina ją tak bardzo, że zastanawiałam się, kiedy z jakiegoś kąta wyskoczy potargany chochoł na żółtych papierach i przerobi Conana TreMellyna z Cymmerii na Fairfoxa - Rochestera. (Darujcie proszę wątpliwy dowcip, lecz skojarzenia są zbyt silne). I fakt, nie ma tu jakoś silnie zaznaczonych wątków romansowo-uczuciowych. Martha Leigh jest jak jej imię: Sztywna i zasadnicza. Pozwala sobie na ironię i cięty dowcip, lecz emocje? Prawie nigdy. Kilka uścisków, kilka niepowściągliwych pocałunków, jedna bardzo rzeczowa deklaracja - to tyle, gdy chodzi o ekspresję uczuć. TreMellyn jest w tym względzie równie wylewny. Z tej przyczyny, szukający porywów gwałtownej namiętności czytacz może się krzywić, stękać i odczuwać niedosyt. Moim zdaniem, Holt sprytnie spreparowaną woltą wciągnęła czytelnika w świat pozorów i niedopowiedzeń. Ja, w każdym bądź razie już w pociągu byłam zaaferowana wszystkim innym na tyle, że zauważyłam rzecz zbyt późno, żeby narzekać. Mieszkańcy dwóch dworów żyją w cieniu tajemnicy, ponurej plotki, choć nie potwierdzonej - stale powtarzanej. A wszystko wskazuje na to, że wraz z przybyciem nowej guwernantki historia zaczyna się powtarzać. Pod piórem Holt, bardziej niż romansowe podchody głównej pary, ciekawszy jest nieszczęsny Goździk i to, kiedy Alvean zarzuci ymydż znarowionej zołzy. Connan... Czekałam chwili, kiedy się złamie. Gdy to zrobił - zupełnie mnie zaskoczył. Wyznania ciotecznej babki Clary zdają się potwierdzać to, czego czytelnik zaczyna się domyślać, by okazać się ledwie częścią bardziej złożonej prawdy... Wiecie, bardzo to wszystko razem jest pasjonujące. Na tyle bardzo, że chociaż "Panią na Mellyn" znałam jeszcze z czasów, gdy była "Guwernantką" i tak nie zdołałam się od książki oderwać. Najbardziej za sprawą samej Victorii Holt, która potrafi nadać swoim powieściom klimat i sznyt, na stałe kojarzący się z aurą smakowitych retro-romansów, którego wielu współcześnie pisanym romansom nie dostaje, a jeszcze więcej o nich nie słyszało. Wielka to szkoda, bo zgrabnie skrojony romans, podbity aurą zagrożenia na interesującej, sensacyjnej podszewce to dziś ewenement. Równie rzadki i cenny, jak „książka o miłości” oparta na uczuciach, bez zapychania stron seksem. Tak mogłyby wyglądać „harlequiny”, gdyby je umyć, uczesać, nauczyć manier i nałożyć niedzielne ubranka. A że tak się nie dzieje - romanse Holt jeszcze przez długi czas nie muszą obawiać się konkurencji.