Autorka książki „Mariola, moje krople” postawiła na teatr, jako główne miejsce wydarzeń. Mnie trochę ta okrojona przestrzeń „dusiła”. To bieganie z jednego gabinetu do drugiego, z bufetu, do kotłowni, z pokoju reżysera do toalety i od nowa, z gabinetu do... Przydałoby się wpuścić do tego teatru trochę powietrza… I przyszło…, w postaci świni hodowlanej, w postaci tajemniczej walizki z Francji, rajstop wystanych w kolejce, ale jakby krótkie to były momenty oddechu od teatralnej farsy.
Być może moje oczekiwania, co do lektury były zbyt wygórowane, a chyba należało ją odczytać ni mniej ni więcej niż tak: w pewnym niedużym teatrze, gdzieś na Śląsku, rządy sprawuje dyrektor Zbytek. W teatrze ciepły kąt ma każda jego była żona i przyszła kochanka, tudzież i miejsce dla świni się znajdzie, dla gościa z Francji, dla powielacza, konspiracji. A wszyscy, ze Zbytkiem na czele nieustannie grają przedstawienie. Nie trzeba im do tego sceny, wystarcza korytarz, gabinet, ubikacja, bufet. Ciągłe zamieszanie, wzajemne intrygi, spiskowania, podejrzenia. Tu bimber odkryją, tu koniak zabiorą, tu towarzysz ma przyjść, jeden, drugi, tu sekretarz, tam znowu kontrola NIK. Nie można pominąć ciągłych umizgów, przymilania się w celu osiągnięcia korzyści, amor, amor, amor… Istna komedia omyłek –tylko nie do końca potrafiąca wywołać uśmiech.
Co w sumie może dziwić, gdyż książka jawi się jako zbiór rozmaitych anegdotek luźno ze sobą powiązanych. I w tym momencie należałoby się zastanowić, dlaczego te anegdoty jednak nie bawią…? Poniekąd dlatego, że "Mariola..." to jeden wielki zlepek historyjek, fars, wydarzeń, które w żaden sposób się ze sobą nie łączą –książce jakby brakuje fabuły, elementu scalającego, a anegdoty po pewnym czasie zaczynają męczyć zamiast śmieszyć... W moim przypadku wytworzyło się zjawisko czytania dla samego czytania, gdyż wątek przedstawienia dla radzieckich gości ani nie budował akcji, ani nie ciekawił, a momentami w ogóle ginął gdzieś w cieniu. Gdyby całą historię pracowników teatru i rzeczonego przedstawienia spiąć w sensowną klamrę, dając powieści widoczny wstęp, rozwinięcie i zakończenie z pewnością mogłoby powstać coś interesującego, wciągającego. Niestety, powstał jeden wielki kabaret trudnej do zdefiniowania jakości... A w tym kabarecie, cała masa bohaterów nader do siebie podobnych… Trudno odróżnić malarza, od sekretarza. Niektórym postaciom po prostu brakuje charakteru, a w komedii wszakże jest ważne, by postać była wyrazista i przyciągała uwagę.
Skuszono mnie do lektury hasłami takimi jak: klimat rodem z filmów Barei, powieść pełna humoru, PRL, teatr… Szkoda, ale nie poczułam ducha PRL, nie przeniosłam się w tamte czasy. Jak to się mówi jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak w rzeczonej książce nawet kilku jaskółkom się nie udało…