Zawsze po przeczytaniu książki, nawet takiej, która wyjątkowo nie przypadła mi do gustu, staram się znaleźć w niej jakieś dobre strony. Staram się w ten sposób docenić autora, który poniekąd jakiś wysiłek włożył w stworzenie swojego dzieła i poświęcił temu czas. Ale w przypadku "Garnituru na słupie" po prostu nie jest w stanie tego zrobić. Ta powieść ( o ile w ogóle mogę ją takim mianem nazwać) jest tak zła, że aż ręce opadają.
Jeśli ktoś czyta moje recenzje w miarę regularnie ten wie, że zwykle zaczynam od chociaż krótkiego streszczenia fabuły. Tym razem nie jestem w stanie tego zrobić z prostego powodu- tej fabuły po prostu tutaj nie ma. Przeczytałam prawie czterysta stron, jestem na świeżo po lekturze i po prostu nie mam zielonego pojęcia o czym była ta historia. Niby mamy tam jakieś tajemnicze zgony paru kloszardów, niby jacyś policjanci prowadzą śledztwo, do tego dochodzą jeszcze jakieś przekręty na grubszą kasę i tyle. Autorka sprowadza wszystko do mechanicznych opisów, zamykając wszystkie wydarzenia dosłownie w kilku zdaniach. Do tego powrzucała nam kilku randomowych bohaterów o cudacznych imionach, o których nie wiemy praktycznie nic. Całość przypomina kilka luźnych, pośpiesznych scenek ( warto wspomnieć, że akcja rozciąga się na prawie dwa lata!), teoretycznie ze sobą powiązanych. Mówię teoretycznie, bo brakuje tutaj jakiegoś ciągu przyczynowo-skutkowego, co by sprawiało, że faktycznie mamy do czynienia z powieścią, a nie jakimiś luźnymi anegdotkami. Mało tego, autorka posługuje się jakimś pokracznym stylem, formując zdania w taki sposób, że czasem trzeba przeczytać kilka razy jedno, żeby wyciągnąć z tego jakiś sens. Stosuje mnóstwo dziwnych porównań, które chyba w zamyśle miały brzmieć humorystycznie, a są żenująco, niekiedy po prostu wulgarne. Poziomem przypomina mi to filmy Patryka Vegi, któremu podobnie jak autorce, najwyraźniej się wydaje, że używanie wulgaryzmów co drugie słowo jest śmieszne ( dla mnie nie jest, nie lubię takiego niskolotnego poczucia humoru).
Tym samym zaczęłam się zastanawiać do jakiego gatunku można przydzielić "Garnitur na słupie". Opis sugeruje kryminał, ale to, że główny bohater jest policjantem i że mamy kilka trupów, zdecydowanie kryminałem tego nie czyni. Niby mamy też jakiś grubiej skrojony szwindel, ale co z tego, skoro my jako czytelnicy od razu dowiadujemy się co, jak i kto. W tym przypadku oczekiwałabym jakiegoś dochodzenia, poszukiwania sprawców , może jeszcze jakiś paru zwrotów akcji i jakoś by się skleiło nawet przeciętną historię. Tymczasem nasz główny bohater jak już się czegoś podejmuje, co by przypominało jego pracę, to autorka streszcza to w kilku zdaniach i odpływa z tematem na inne wody. Nie wiem, może ja to źle odebrałam i w zamyśle miała być to komedia kryminalna? To by w sumie tłumaczyło te wszystkie nieśmieszne żarciki, ale i na tym polu autorka poniosła sromotną klęskę.
Serio, jak czytałam tą książkę, to czułam się jakbym spacerowa na boso po gwoździach. Boli tutaj dosłownie wszystko: styl pisania, bezpłciowe, niemalże anonimowe postacie, totalny brak fabuły. Jeszcze chyba nigdy mi się nie zdarzyło, żeby jakaś historia wywołała u mnie aż takie zażenowanie. Owszem, mój egzemplarz jest jeszcze przez korektą, ale nie wydaje mi się, żeby nawet najlepszy korektor coś zdziałał i dał radę poskromić panujący tutaj chaos. Do poprawy jest dosłownie wszystko- zaczynając od stworzenia jakiejkolwiek FABUŁY ( która jest przecież podstawą powieści). Jeśli to byłby debiut, to mogłabym jeszcze na pewne rzeczy przymknąć oko, ale z tego co się orientuję, to jest już trzecia książka na koncie autorki, więc powinna mieć już jakieś pojęcie z czym to się je.
Jeśli po przeczytaniu tej recenzji zastanawiacie się o czym w takim razie autorka rozpisała się na prawie czterysta stron, skoro brakuje tutaj najbardziej elementarnych rzeczy, to ja wam nie pomogę, bo sama tego nie wiem.