Miałam świadomość, że będzie to „bardziej obyczajówka niż kryminał”, ale wcale mnie to nie zniechęciło. Jeśli strona obyczajowa jest perfekcyjna, zazwyczaj przymykam oko na wątłą zagadkę kryminalną.
Tym razem strona obyczajowa okazała się nienaganna, zagadka wcale nie wątła, a jednak książka jako całość zniechęciła mnie do autora na tyle, że raczej nie będę pogłębiać z nim znajomości.
Zaczyna się to bardzo dobrze, chociaż nie ma trupa. Poznajemy po kolei wszystkie osoby dramatu i jest to prezentacja doskonała pod względem stylistycznym i psychologicznym. Tylko, kiedy już wiemy kto jest kim, i to, że autor pięknym językiem pisać potrafi, coś wreszcie powinno zacząć się dziać. A tymczasem dalej mamy same smutasy: jedzą, piją, gadają o niczym, poznajemy kompletne listy prezentów urodzinowych. Zanim wreszcie dojdzie do zapowiedzianych w opisie tajemniczych zniknięć dwóch członków tej samej rodziny, autor wylewa morze wody, w którym można się utopić.
I wreszcie bęc! Doczekaliśmy się. Mamy śledztwo. Pojawia się inspektor Barbarotti, który ciekawe ma tylko nazwisko, po ojcu Włochu. Przeczytałam setki kryminałów przeróżnych autorów, ale po raz pierwszy trafiłam na detektywa, który jest tak totalnie nijaki. Nie ma zalet, nie ma wad, ani on mądry ani głupi, ani przystojny, ani brzydki, ani sympatyczny, ani wredny. Przeciętniacy też mogą się sprawdzić, jeśli wyznaczy im się jakiś cel i każe walczyć, aby go osiągnąć. Inspektor Barbarotti cel niby ma: rozwiązać zagadkę podwójnego zniknięcia, ale podchodzi do tego z takim zapałem, jak translator Google do tłumaczenia kryminału Remigiusza Mroza na suahili.
Obserwujemy żmudne śledztwo inspektora – nudziarza, z którego dowiadujemy się jeszcze raz tego, co już dobrze wiemy. A ponieważ po prezentacji rodziny wiemy dużo więcej niż inspektor, a nawet domyślamy się co się stało, cały środek książki, jakieś dwieście stron, praktycznie wszystko, co dotyczy śledztwa, nadaje się do wyrzucenia do kosza. No chyba, że ktoś lubi powtórki, albo trzeba mu powtarzać dwa razy, aby coś zrozumiał. Chyba tym Szwedom też ktoś powiedział, że grube książki sprzedają się lepiej, więc trzeba było nadmuchać objętość.
Do tego, w połowie książki, ni z gruchy, ni z pietruchy, pojawia się na moment narracja mordercy, która znów wyjaśnia czytelnikowi wszystko, a biedny inspektor na dotarcie do tego, co dobrze wiemy, potrzebuje kolejnych kilkudziesięciu stron.
Dopiero w końcówce coś zaczyna się dziać i wtedy kartki zaczynają przewracać się same. Niestety, autor ma niemiły zwyczaj uprzedzania faktów, więc znów otrzymujemy o wiele za wcześnie informacje, dzięki którym zakończenie jest łatwe do przewidzenia. Spoilery odautorskie – to nie jest metoda na pisanie kryminału. Jednak kryminału, co stoi jak wół na okładce, i na co nastawia się czytelnik kupując tę książkę. Nie wiem, czy to pocieszenie, że Szwedzi stosują tę samą manipulację, co polscy wydawcy, wrzucając do worka z kryminałami wszystko, co tylko stało na chwilę koło trupa.
Dobry pomysł, świetny styl i psychologia postaci – to za mało, aby powieść była dobra. Książka – to całość, a nie mozaika z dziurami. Pod względem dramaturgicznym „Człowiek bez psa” – jest totalną kichą. A wystarczyło zacząć od zniknięcia i pozwolić inspektorowi na dochodzenie prawdy, nie podając wcześniej czytelnikowi wszystkich informacji na tacy. Wtedy tę samą historię, o tym samym ładunku emocjonalnym, śledzilibyśmy z o wiele większym zaangażowaniem, nie przerzucając stron na szybkich obrotach.
Nie sądzę, aby autor wziął sobie do serca życzenia zanudzonych na śmierć czytelników (bo takich jak ja, sprawdziłam, jest dużo więcej). Nie podejrzewam również, aby inne książki autora różniły się od tej pod względem dramaturgicznym. Nie będę więc po raz drugi wystawiać cierpliwości na ciężką próbę i panu Nesserowi już teraz podziękuję.