Zawsze upierałem się – i zdania nie zmienię – że to właśnie literatura science fiction daje pisarzowi największe pole do popisu, jeśli chodzi o szeroko pojętą warstwę filozoficzno – naukową tekstu. Wymagana od kompleksowych dzieł konieczność budowania spójnych, dopracowanych światów stawia autorów przed nie lada wyzwaniem: muszą przekonać czytającego, że „rzeczywistość”, którą kreują, jest możliwa w danym miejscu i czasie, spójna i interesująca. Brzmi to może trochę trywialnie, ale każdy, kto próbował samodzielnie pisać wie, o czym mówię. A skoro wyobraźnia ludzka nie zna granic, od czasu do czasu miłośnikom sf trafia się nie lada gratka w postaci dzieła wybitnego pod każdym względem. Taką książką jest Peanathema Neala Stephensona, która trafiła na nasz rynek nakładem wydawnictwa MAG pod koniec ubiegłego roku.
Już sam tytuł, stanowiący interesujący i wieloznaczny neologizm, nie pozostawia wątpliwości: mamy do czynienia z dziełem złożonym. Jak wiadomo słowo „anatema” oznacza klątwę, zaś „pean” można rozumieć dwojako: jako pieśń pochwalno – dziękczynną albo narzędzie chirurgiczne służące do zaciskania otwartych tętnic w czasie operacji. Tę drugą interpretację pozwoliłem sobie zasugerować z przekory, bowiem wiadomo, że Stephensonowi w powieści chodziło o rozumienie pierwsze, jakkolwiek…..
W efekcie otrzymujemy tytuł – klucz do zrozumienia uniwersum, w którym rozgrywa się akcja powieści.
Szalenie interesujący jest bowiem świat wykreowany przez Stephensona. Miejscem wydarzeń jest planeta Arbre, do złudzenia przypominająca czytelnikowi Ziemię. Spora część akcji rozgrywa się w zamkniętych klauzurach przypominających połączenie współczesnych klasztorów i placówek naukowych. Wewnętrzna struktura zgromadzeń odpowiada systemowi dziesiętnemu, gdyż czas, jaki spędzają w ich murach adepci podzielono na okresy roczne, dziesięcioletnie, stuletnie i – poważnie – tysiącletnie. W trakcie danego cyklu nie wolno opuszczać murów zgromadzenia ani komunikować się w jakikolwiek sposób ze światem zewnętrznym, określanym jako Saeculum. Tytułowa Peanathema to wyrok, ferowany przez strażników Dyscypliny, który skazuje członka bractwa na opuszczenie zgromadzenia. Sposób, w jaki adept obłożony klątwą rozstaje się ze zgromadzeniem, mimowolnie kojarzy się z chirurgiczną precyzją.
Większość czasu spędzanego przez „mnichów” poświęcana jest nauce, twórczych, przypominających dialogi platońskie rozmowach oraz dbaniu o kondycję fizyczną. Miejsce Boga zajmuje tam nauka, a sama wiara i wszelkie, najdrobniejsze jej przejawy, traktowane są z dystansem i podejrzliwością. Zdaniem większości czytelników, ekspertów i moim to właśnie owe rozważania i dociekania filozoficzno – naukowe stanowią największą wartość książki. Porażają świeżością myśli, nowatorstwem w interpretacji wielu filozoficznych koncepcji czy wreszcie samym sposobem „podania”. Ta książka zmusza do myślenia. Myliłby się jednak ten, komu wydawałoby się, że ucierpiała na tym akcja. Owszem, odnosimy wrażenie, że toczy się jakby leniwie i stanowi tło dla rozważań i dysput, jednakże na zasadzie sprzężenia zwrotnego, prowokują je właśnie fabularne wydarzenia.
Główny bohater i narrator Peanathemy to adept Erasmas - sympatyczny młodzieniec u progu dorosłości, który przebywa w Zgromadzeniu Saunta Edhara dziesiąty rok. Podobnie jak inni z niecierpliwością oczekuje na moment, kiedy na dziesięć dni otwarte zostaną bramy i będzie mógł na własne oczy obejrzeć zmiany, jakie zaszły w zewnętrznym świecie podczas jego nauki. W międzyczasie dochodzi do wydarzenia szczególnego i brzemiennego w skutkach dla samego Erasmasa – jego mistrz i przyjaciel Orolo zostaje wykluczony ze wspólnoty. Chłopak, starając się za wszelką cenę rozwikłać tajemnicę obłożenia Orola peanathemą, odkrywa przy okazji intrygę, w którą zamieszani są zarówno członkowie rozsianych po planecie Zgromadzeń, jak i przedstawiciele świata Saeculum. Akcja przyspiesza u Stephensona gdzieś tak w okolicach połowy liczącej 945 stron książki. Nie zdradzę, jakie wydarzenia mają miejsce, powiem tylko, że są zaskakujące.
Świetnie spisała się redakcja. Tekst dopracowano niemal bezbłędnie, a tłumaczowi należą się wielkie brawa. Mój dobry znajomy- anglista powiedział kiedyś, że język angielski jest językiem dość… prymitywnym, jeśli chodzi o warstwę leksykalną. Czytając Peanathemę odnosimy odmienne wrażenie. Wydanie również może się podobać. Pomimo imponujących rozmiarów nie ma kłopotu z czytaniem. Zarówno w całości, jak i w szczególe najnowsza powieść Neala Stephensona jest dziełem najwyższej klasy. Język, akcja, pomysłowość i światopogląd – wszystko to nabiera tu całkiem nowej jakości. Kreacje bohaterów może nie są rewelacyjne, ale czytelnik śmiało może utożsamić się z nimi a nawet spróbować je polubić.
Podsumowując: jest to książka niezwykła pod każdym względem, jakiej dawno nie było. Precyzja, z jaką autor wykreował świat przedstawiony, przemyślenia oraz oryginalność stoją na najwyższym, dla większości twórców nieosiągalnym, poziomie. Polecam ją każdemu, kto jest w stanie wydać 70 złotych na książkę i nie żałuje czasu na wnikliwą, refleksyjną lekturę.
Ocena 10/10
Tytuł: Peanatema (Anathem)
Autor: Neal Stephenson
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Autor okładki: Irek konior
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 21 października 2009
Liczba stron: 960
ISBN-13: 978-83-7480-126-3
Oprawa: twarda