"Listopadowe porzeczki" to książka estońskiego pisarza Andrusa Kivirähka, która zaczarowała mnie od pierwszej strony. Czerpiąc inspiracje z realizmu magicznego, autor pokazał XIX-wieczną wioskę, w której rzeczywistość pełna jest upiorów i nadprzyrodzonych stworzeń. W pobliskich lasach kręci się sam diabeł i dybie na dusze mieszkańców, a oni wcale go nie unikają.
W "Listopadowych porzeczkach" towarzyszymy mieszkańcom nienazwanej estońskiej wsi przez kolejne dni ciemnego, zimnego i mokrego listopada. Poznajemy ich codzienne problemy i sposoby radzenia sobie z wszechobecną biedą, chorobami oraz piekielnymi straszydłami, które zawodzą każdej nocy w pobliskim lesie. W każdym gospodarstwie tworzy się krata, czyli istotę zbudowaną z niepotrzebnych gratów, która otrzymuje duszę od diabła. W zamian za nią ludzie podpisują cyrograf, jednak nie własną krwią. Znaleźli sposób nawet na okradanie szatana i używają soku z porzeczek.
Kradzież to jedyny sposób na życie w tej wiosce. Kradną wszyscy i wszystko. Łupem pada najczęściej zawartość dworskich spichlerzy, jednak mieszkańcy nie przepuszczają żadnej okazji, by zdobyć coś kosztem innych, a nie pracą własnych rąk. Aż dziw bierze, że ciągle jest co kraść. Co noc kraty przemierzają pochmurne niebo, by zdobyć dla swoich panów szynki, worki mąki oraz kaszy.
Znajdzie się tu również miejsce na nieszczęśliwą miłość. Karbowy Hans zakochuje się bez pamięci w baronównie, a jego krat, stworzony ze śniegu, snuje mu romantyczne opowieści o rycerzach, królach i królewnach, które rezygnują ze swojej pozycji w imię miłości do biednych służących. Chłopak jest tak bardzo zapatrzony w swój obiekt uczuć, że nie dostrzega Liiny, która pod postacią wilkołaka obserwuje jego wzdychania. W tej książce jednak nic nie kończy się dobrze.
W tym mrocznym, upiornym klimacie, którego ponurość podkreślają nędza i moralny relatywizm chłopów, czytelnik odnajdzie mnóstwo czarnego humoru. Nic tu nie jest oczywiste. Kontrast pomiędzy romantycznymi ideałami zachodniej Europy a cyniczną kłamliwością bohaterów książki również nie jest pozbawiony komizmu. Czytelnik znajdzie tu bez liku groteskowych epizodów. Dzięki temu łatwiej znieść nieuczciwych, podstępnych bohaterów, którzy swojego bogactwa upatrują wyłącznie w zabieraniu go innym.
W "Listopadowych porzeczkach" przenikanie się świata realnego i fantastycznego jest tak oczywiste, że nie budzi żadnego zdziwienia. Magiczne, baśniowe stworzenia towarzyszą ludziom na każdym kroku. Ci z kolei żyją zgodnie ze swoimi wierzeniami i zabobonami. Akcja płynie wartko i pełna jest niespodziewanych zwrotów.
Głębsza refleksja nad treścią książki prowadzi do pesymistycznego wniosku, że prawdziwy świat nie różni się od tego, który tu opisano. Autor piętnuje pazerność, cwaniactwo i kradzież. Zauważa jednak, że często to warunki, w jakich żyje człowiek, determinują jego postawę i wybory życiowe. Szczególnie poruszyła mnie myśl wyrażona przez Hansa o stworzonym przez siebie śnieżnym kracie: „[…] W dalekich krainach mogłeś być szemrzącą w fontannie wodą, a u nas ulepiono z ciebie krata, którego zadaniem nie jest cicho płynąć po ziemi lub niebie, ale znosić co lepsze kąski. U nas wszyscy stają się kratami”.
Tej książki nie da się zapomnieć. Stworzony w niej świat jest wyrazisty, ekspresyjny, lecz jego posępność została przełamana sporą dawką humoru. Opiera się na ludowych wierzeniach, co jest dość popularnym ostatnio motywem. Jednakże wykonanie Andrusa Kivirähka jest unikatowe. Dawno nie czytałam tak mocnej, tak intensywnej książki.