Silna, przenikająca całą tę powieść tendencja do rozpadu, do utraty spójności, do tego, że fabuła przestanie trzymać się kupy vs równie intensywna (i poparta jego autentycznym talentem) walka, którą Remigiusz Mróz z tą tendencją toczył. To jest to, co definiuje tę powieść. Cóż, Najpłodniejszy chyba nigdy wcześniej nie oparł całej konstrukcji książki na jednym pomyśle, na jednym twiście (i napiszmy to od razu, całkiem niezłym i efektownym twiście), jak widać musiał za to zapłacić taką właśnie cenę. I uczciwie trzeba przyznać, walka ta autorowi wcale nieźle wychodziła. Po pierwsze udaje się w miarę tę niezborność zamaskować, powiedzmy, że poza kilkoma elementami (ej, on by go naprawdę przez tyle tygodni nie zauważył? przecież on był w ogóle szkolony, by wychwytywać takie rzeczy) nie rzuca się ona aż tak w oczy, po drugie zaś w kilku momentach widzimy z perspektywy konkretne momenty, w których to robił (ta totalnie od niechcenia rzucona uwaga na temat charakteru działalności gospodarczej jednej z postaci) i zwyczajnie doceniamy pisarską sprawność.
Gorzej, że w tej walce ginie też trochę tempo akcji i suspens. Czy tylko mi gdzieś tak od połowy wiele fragmentów „Bezkarnego” wydawało się lekko sflaczałymi? Napisanymi jakoś tak bez tempa. Ten element, który zazwyczaj tak dobrze grał w dziełkach Remka, tu – właśnie przez to, że musiał on toczyć tę walkę z potencjalną niezbornością tekstu – zawodził.
Tak przy okazji: ten moment kiedy zostaje wprowadzony drugi spośród policjantów, ten tuż przed owym wielkim twistem. Dosłownie chyba najgorsza scena napisana kiedykolwiek przez Mroza. Dziwna, niespójna, nielogiczna, nietrzymająca w napięciu (choć przecież potencjał był tu przeolbrzymi). Serio, chcecie najgorsze kilka stron w dorobku Najpłodniejszego? Otwórzcie tę powieść około połowy.
Ciekawy jest w tym kontekście motyw, który chyba miał w znacznej części określać drugą połowę książki – problem tego, jak przybrana przez jednego z bohaterów tożsamość przytłacza go, powoli przejmuje nad nim władzę. Bo mam wrażenie, że tak to miało wyglądać – do mniej więcej połowy widzimy realizację planu czarującego uwodziciela, bawimy się tym, potem ów wzmiankowany już twist, następnie zaś zaczynają się nieco poważniejsze tony, wchodzi właśnie ten wątek radzenia sobie z „rozdwojeniem jaźni”. W rezultacie jest to jednak tylko muśnięte, tak naprawdę może ze cztery-pięć razy temat powraca. Bo Najpłodniejszy wciąż musiał pilnować, by całość jako tako trzymała się kupy? No, takie mam wrażenie.
Jeszcze co do owej pierwszej połówki, to ciekawe, że pisarz musiał tu podjąć inną jeszcze walkę. Tyle już razy widzieliśmy ten temat, zarówno w Mrozowej twórczości, którą przecież w znacznej części definiują sprawni i bezwzględni manipulatorzy, jak i poza nią, gdzie wątek uwodziciela nie jest w żadnym razie czymś rzadkim (i Remek, człowiek przecież inteligentny i niepozbawiony umiejętności gry z czytelnikiem, wprost przywołuje w pewnym momencie postać Tulipana). Tę batalię autor również w znacznej części wygrał, bawiłem się co najmniej nieźle (choć sflaczenie wchodziło czasem już wtedy) i nie czułem nijak wtórności.
Generalnie ta recka wyszła bardziej krytycznie niż powieść na to zasługuje. Było ciekawie, sprawnie to napisano, nieźle wymyślono, daję bardzo mocne 6/10.
A swoją droga to interesujące, jak długo Najpłodniejszy usiłował przekonać czytelnika, że akcja „Bezkarnego” nie toczy się wcale w uniwersum, które zazwyczaj kreuje on w swoich powieściach (i w pewnym momencie daje co do tego bardzo bezpośredni sygnał) :)