Matylda Dominiczak ma dość pracy u Salomei Gwint, pracodawczyni, że tak to delikatnie ujmę, nie najłatwiejszej w pożyciu. Odchodzi z agencji i rozpoczyna działalność na własny rachunek. Pierwsze zlecenie, które otrzymuje, wydaje się raczej proste - ma odnaleźć eksmęża klientki, z którym ta nie miała kontaktu od wielu, wielu lat.
Problem w tym, że klientką Matyldy, która jej te poszukiwania zleca, jest właśnie Salomea Gwint. Matylda jest pewna, że sprawa ma drugie dno, ale, jak od dawna wiadomo, pieniądze nie śmierdzą, a że pieniędzy (i zleceń) bardzo potrzebuje, bo przecież jest tak jakby nowa na rynku usług detektywistycznych…
Jeśli ktokolwiek przeczytał więcej niż jedną moją recenzję/opinię dotyczącą powieści Olgi Rudnickiej, ZASADNICZO przeze mnie lubianych (ale... ;)) wie, że z mam z tymi powieściami problem. Zazwyczaj od pierwszych stron wskakuję bez kłopotów w świat wykreowany przez pisarkę, czyta mi się szybko, płynnie i czuję, że jest nam po drodze, i albo jest tak do samego końca, albo zaczynam w pewnym momencie się męczyć i - zniechęcona - kończę co prawda, ale wiem, że będę musiała sobie zrobić od Olgi Rudnickiej krótszą albo dłuższą przerwę.
I to jest właśnie ten przypadek, tym bardziej, że cóż, nie należę do klubu wielbicieli/-lek Matyldy Dominiczak. Zdecydowanie najbardziej lubiłam ją w "Oddaj albo giń!", gdzie była bohaterką drugoplanową, detektywką znaną w środowisku, dojrzałą stażem, z dziewiętnastoletnią córką. Słowem, w tomie, który napisany (względnie opublikowany) był PRZED powstaniem serii, w której Matylda jest bohaterką główną, w moim odbiorze raczej irytującą, przypominającą mi latający po podwórku w histerii częściowo oskubany i drący dzioba drób, nieskoordynowaną, dziwaczną i z roztrojeniem jaźni. To roztrojenie jaźni skutkuje naprawdę sporą ilością przydługich monologów wewnętrznych głównej bohaterki, zabawnych tylko do pewnego stopnia i w określonych dawkach, które Olga Rudnicka (w moim subiektywnym mniemaniu) często przekracza, i niekoniecznie dobrze osadza w akcji. Ja wiem, że mówimy o postaci literackiej, a ocenianie postaci literackiej powinno podlegać innym zasadom, niż ocenianie postaci realnej, ale czytając serię o Matyldzie nie mogę pozbyć się myśli, że gdybym znała kogoś takiego w tzw. realu albo to znałabym go bardzo krótko, albo - gdyby okoliczności zmuszały mnie do przebywania z nią często i długo - sama zostałabym bohaterką powieści kryminalnej z cyklu "real crime". Nie kupuję i nie pojmuję tego uznania, którym darzą ją wszyscy wokół, zakładam, że sieje ona urokiem osobistym niby jednorożce brokatem, ale ja tego uroku nie wyczuwam i nie rozumiem. Najczęściej mam ochotę przybić piątkę posterunkowej Mizerze, która ma o Matyldzie podobne do mojego zdanie, której szczerze współczuję, że musi się z nią kontaktować w sprawach zawodowych, i której nazwisko tak SZALENIE ZABAWNIE Matylda bez przerwy przekręca, no śmiechom i żartom nie ma końca po prostu, wszak wszyscy mamy pięć lat i śmieszy nas do łez mówienie "Mizerna" do osoby o nazwisku Mizera, elementarne. Oraz "Obszczymurek" o prokuratorze Obszmurku, no cha cha cha normalnie, ach, ta nasza Matylda, taką ma skłonność do przekręcania nazwisk po prostu.
Tylko, że nie.
Matylda jest byłą bibliotekarką i detektywką, nie ma opcji, żeby (wiarygodna) bibliotekarka przekręcała nazwiska do tego stopnia. I jeszcze a propos "bibliotekarka" (i tu będzie dowód anegdotyczny i wtręt osobisty, można przeskoczyć poniższy akapit czy dwa, i ich nie czytać).
W tym tomie małżeństwo Matyldy zaczyna już się bardzo wyraźnie sypać, a jej mąż ostatecznie okazuje się aspołecznym, niedojrzałym, sklerotycznym dziadem, który nie wie, ile ma dzieci, a w ogóle jest fuj i niedobry, bo wolał, gdy Matylda siedziała w znienawidzonej i nudnej pracy w bibliotece, ale za to zajmowała się córką, odprowadzała i odbierała ją ze szkoły, robiła zakupy, gotowała obiady i prowadziła dom, oczywiście po pracy, a co on sam w tym domu robił, a?
No więc, drodzy Państwo, ja wiem, co robił, nawet, jeśli uznamy, że Matylda (autorka) opisuje prawdziwego Romana, a nie chorobliwie koloryzuje, czego w wypadku Matyldy nijak wykluczyć nie można - ZARABIAŁ. Zarabiał na ten dom, na spłaty kredytów, na kurs detektywistyczny małżonki, na gosposię i opiekunkę Moniki, zarabiał na to wszystko, bo był informatykiem dobrym w swoim fachu, a Matylda była bibliotekarką. I ja też byłam. W przeciwieństwie do Matyldy kochałam tę pracę szaleńczo i cierpiałam, gdy musiałam ją zmienić, ale gdy, zmuszona okolicznościami, zmieniłam, i zaczęłam pracować na 3/4 etatu w szkole, zarabiałam tam jako nauczyciel stażysta WIĘCEJ, niż w bibliotece. Owszem, było to ładnych parę lat temu, ale jakoś powątpiewam, czy płace bibliotekarek nagle tajemniczo a dramatycznie wzrosły.
Plus "prowadziła dom po pracy", buahahaha, odeśmiałam sobie sempiternę. Ja wiem, że Olga Rudnicka chciała, by jej bohaterka wykonywała zawód nudny, spokojny i jednostajny, i tak sobie wymyśliła, że cóż nudniejszego niż praca w bibliotece, nieprawdaż, ale research to odstawiła taki po łebkach, że głowa boli. Niemal wszystkie moje koleżanki po fachu po założeniu rodziny i urodzeniu dzieci przynajmniej na jakiś czas rezygnowały z pracy na filii. Czemuż? A temuż, że godziny pracy w filii bibliotecznej absolutnie nie sprzyjają życiu domowemu, gotowaniu obiadków i prowadzeniu dzieciaczka do i ze szkoły. Pomyślałam, że może w Poznaniu jest inaczej, niż w moim mieście, i sprawdziłam. I oto, co znalazłam - część filii: godziny otwarcia od 9 do 19. Część - poniedziałki, środy i piątki: 13:00-19:00, wtorki i czwartki: 9:00-14:30 (i nie, to nie oznacza, że osoby tam pracujące pracują we wtorki i czwartki 5 i pół godziny, po prostu w tych godzinach biblioteka jest otwarta dla czytelników). To jest praca na zmiany. Tak, czasem można odprowadzić dziecko do przedszkola, czasem odebrać, nigdy tego samego dnia. Nie ma mowy o wracaniu do domu codziennie z zakupami i pichceniu obiadków, nie bez pomocy współmałżonka, dziadków czy opiekunki.
Zapewne znajomość realiów pracy bibliotecznej też wpływa na mój odbiór Matyldy jako postaci. Nie wierzę w nią. Nie wierzę jej. Nie jest dla mnie wiarygodna i dobrze stworzona. Jest niekonsekwentnie prowadzona, tu jako ten histeryczny drób z oskubanym ogonem, tam jako geniusz pokrętnych skojarzeń, ówdzie jako wybitna detektywka, a gdzie indziej - jako dziwadło, prowadzące same ze sobą wewnętrzne dialogi, które wszyscy widzą, bo nasza Matylda nie panuje wtedy nad mimiką.
A przy tym ta część jest, no cóż, nudna. Dużo Matyldy, która chodzi po chaszczach, mówi do siebie w głowie i nie tylko, wiąże jakieś wątki, podobno dlatego, że z jej pokrętną inteligencją je w ogóle widzi, chociaż mnie się wydaje, że wiele z nich jest logicznie niespójnych i "pokrętna inteligencja Matyldy" służy do tego, żeby czytelnik się tej niespójności nie czepiał, akcji w tej części jest na połowę tomu, reszta to monologi Matyldy i jej slapstikowe wypadki, jak ktoś jest wielbicielem monologów Matyldy to polecam.
Przeczytałam rzecz przekonana, że to ostatni tom w nadziei, że zobaczę satysfakcjonujące dojrzewanie bohaterki od "jestem bezsensownie popylającym po podwórku kurczakiem" do "jestem fajną, barwną, spełnioną życiowo babeczką", by odkryć - i nie bez zgrozy - że seria rozrosła się do siedmiu tomów.
I dobrze, bo to dojrzewanie to wyszło... tak nie bardzo, i nadal "Matylda-bohaterka serii" to zdecydowanie nie jest "Matylda-detektyw z "Byle do przodu".
No, nic, teraz zyskała na nie nieco więcej czasu.
Zobaczymy, jak jej pójdzie.