Linus Baker jest szeregowym pracownikiem Wydziału Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi. Ma nadwagę, nadciśnienie i mieszka z kotką w bardzo małym domku. Swoje obowiązki wykonuje dokładnie i sumiennie, zachowując przy tym pełen profesjonalizm i nie zastanawiając się zbytnio nad tym jaki finalnie przynoszą rezultat jego raporty. Jest smutnym i samotnym czterdziestolatkiem. Co prawda czasem odnosiłam wrażenie, że autor opisuje Linusa jakby jedną nogą stał nad grobem i już nigdy nic dobrego nie miało go w życiu spotkać, przez co moja wyobraźnia podsuwała mi obraz starego dziada, ale już nie będę się czepiać 😉
Próżno tu oczekiwać ekscytującej, czy choćby jakiejkolwiek żywszej akcji. Raczej toczy się niespiesznie, swoim specyficznym tempem. Przy czym mamy tutaj wyraźne (aż nazbyt) rozgraniczenie pomiędzy szarą, wiecznie deszczową i niesympatyczną rzeczywistością miejską, a jasną, słoneczną, roziskrzoną, pachnącą oceanem Marsyas. Fabuła jest przewidywalna, liniowa, praktycznie pozbawiona wątków pobocznych. Ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Bo powieść oczarowała mnie czymś zupełnie innym.
Stylem.
Już od pierwszego rozdziału, przeczytanego zaraz po kupieniu książki wiedziałam, że książka mi się spodoba. I po upływie kilku miesięcy nic się nie zmieniło. Autor wprawnie, zarazem oszczędnie i malowniczo przedstawia swego głównego bohatera. Skupiamy się tylko i wyłącznie na Linusie, pozostałe postaci poznajemy przez pryzmat relacji pana Bakera z nimi i jego spostrzeżeń. Dzięki temu jego przemiana jest bardziej wyrazista.
Podobało mi się w jaki sposób autor daje nam poznać dzieciaki i w jak doskonały sposób pokazuje czytelnikowi ich charaktery. Pokochałam je, a towarzyszenie w ich przygodach dało mi wiele frajdy, wzbudzało emocje, wzruszało i wywoływało uśmiech na twarzy.
*
Zabrakło mi większej wiedzy o świecie, do którego wchodzimy. Bardzo niewiele o nim wiadomo, tak jakby nie miało to większego znaczenia. Dla historii Linusa, Arthura i dzieciaków z wyspy zapewne nie ma, ale jeśli o mnie chodzi chciałabym wiedzieć jak ten świat funkcjonuje. O przeszłości dzieciaków też tak naprawdę niewiele wiadomo, jakieś szczątkowe informacje, choć pod koniec dowiadujemy się ciut więcej. Co prawda poznajemy dzieci już takie jakie stały się dzięki opiece Arthura Parnassusa, to jednak ciekawość co do ich wcześniejszych losów i brak jej zaspokojenia trochę mi dokuczały. A wiemy, że Linus miał ich teczki. Autor daje nam tylko to, co potrzebne jest do posunięcia fabuły naprzód. Pytanie, czy robi to świadomie?
Pewne moralizatorskie zapędy też bywały drażniące, ale najczęściej zwyczajnie puszczałam je mimo uszu (choć może lepiej zabrzmiałoby oczu). Zastanawiałam się również nad grupą docelową tej powieści i prawdę mówiąc nie wiem. Bo z jednej strony Niezwykle Ważne Kierownictwo brzmi dość infantylnie, to jednak nie wyobrażam sobie, że nastolatki chciałyby śledzić losy nieurodziwego czterdziestolatka, którego autor momentami opisywał jakby już jedną nogą był w grobie. Choć może być tak, że zwyczajnie nie wiem co teraz czytają nastolatki.
Podsumowując
„Dom nad błękitnym morzem” było dla mnie przyjemną odskocznią od szarej i mało przyjemnej rzeczywistości. Przewidywalność i spora doza „słodkości” pozwoliły czytać bez zbytniego obciążania szarych komórek. Powieść porusza ważne tematy tolerancji, prześladowania, wychodzenia ze swojej strefy komfortu i odwadze do podążania za marzeniami, uświadamia, że dom i rodzina to nie mury i pokrewieństwo, a jednocześnie pozostaje lekturą bardzo niewymagającą. Mnie akurat takiej było potrzeba. I z pewnością jeszcze do nie wrócę. Doskonale jednak rozumiem stanowiska osób, którym nie przypadła do gustu.
Szukasz lekkiej książki po ciężkim dniu? Czytasz fantastykę i nie czepiasz się szczegółów? Nie przeszkadza ci w powieściach motyw LGBT? Zachęcam do bliższego przyjrzenia się „Domu nad błękitnym morzem”.