Na mocy porozumienia dwóch starszych panów, mało-brzydka córka Harpera zostaje zapisana w testamencie dziedzicowi Amberton Castle. Jednakowoż szlachetny Arthur zmywa się z pokładu w niejasnych okolicznościach a zaszczytu mariażu z zacną fortuną i jej blond-dodatkiem dostąpił Lancelot - ochwacony dziwkarz i moczymorda. Dla Violet trzymanej przez ojca na bardzo krótkiej smyczy sytuacja zmienia się o tyle, że od teraz, do końca jej życia postronek, na którym jest uwiązana będzie trzymać ktoś inny. Jest ślub, jest figo-fago, strony łapią nić porozumienia i żyją sobie szczęśliwie do czasu, gdy zaginiony pierworodny powstaje z martwych. Lance, który przez większość książki ma w sobie wiele z durnia, idiocieje jeszcze bardziej, Violet wybywa w siną dal, w miarę przytomne spojrzenie na sytuację ma tylko Arthur - szczęśliwy, że pozbył się niechcianego balastu i już nie musi.
Romans przyjemny i całkiem niezgorszy. Mocna pozycja na półce: "Harlequin: Swoich czytelników mamy w dupie".
Po pierwsze primo: Bardzo niefajne jest rozpoczynanie cyklu od jego drugiej części, gdzie z tekstu wyraźnie wynika, że przygody Lancelota i Violet poprzedzał tom o przypadkach Roberta i Ianthe. Gdzież on, pytam się? Bo że na Arthura już czeka jego Ginewra to widać, słychać i czuć.
Drugie primo: Czy mówiłam już, że praca redaktora "Harlequina" w HarperCollins Polska to praca życia? Serio, zaczynam się zastanawiać, czy pani redaktor nie bawi się ze mną ciuciubabkę, sprawdzając ile z jej kiksów w książce zdołam odnaleźć.
Weźmy na przykład taki zaimek zwrotny "się", tworzący m.in. czasowniki pochodne.
Od umieszczania "się" na końcu zdania dostaję już wysypki. Z daleka widać, że to nie jest "po polsku". I co? I nic. Są znaki diaktryczne, którym brakuje ogonków. Są zdania z angielską składnią. Violet zmienia imię na Viola, Biorąc po uwagę, Traktował cię jak dziecko by był żałosnym staruchem, Całe życie tej kobieta. A to ledwie wstęp do długiej listy grzechów pani redaktor.
W "Kłopotliwym dziedzictwie" jest ich tyle, że autentycznie idzie się wystraaszyć. Dorzucę jeszcze przesuunęła w tym samym zdaniu. Wygląda na to, że dla pani redaktor reguły języka polskiego, gramatyka, jakieś zasady pisowni - to ledwie sugestie. Tam, gdzie zwykły śmiertelnik już dawno wyleciałby z hukiem i wilczym biletem za tumiwisizm i lekceważący stosunek do obowiązków - redaktor Ordęga dowolonie leci sobie w kulki. To nie jest jakiś pojedynczy przypadek. Dzieje się tak w każdej książce serii. Podkreślam: W każdej. Nieliczne wyjątki są jak święto. I to też jest niefajne.
A najbardziej niefajne w tym wszystkim jest to, że HarpeCollins Polska każe sobie płacić dziesięć złotych monet za coś, co de facto nie jest warte złamanego grosza. Dla mnie to zwykłe świństwo i elementarny brak szacunku dla klienta-romansoholika.
Czyli, że...? Czyli, że do romansu nie mam nic. Za to przez opracowanie redakcyjne - z poszanowania dla własnych pieniędzy, radzę omijać z daleka.