I nie chodzi mi tu o Deborę Lantz. A w każdym razie nie tylko.
Bo wiecie, są książki, których autorzy rzucają Was od razu na głęboką wodę. Sami musicie się domyślić praw rządzących światem przedstawionym, wnioski wysnuwacie samodzielnie, bohaterowie są postaciami ,,z krwi i kości'' - mają swoje wady, mają swoje mocne strony - sama fabuła jest nieoczywista, nieprzewidywalna (albo przewidywalna w niewielkim stopniu), zwroty akcji są zaskakujące...
Są też książki, których czytanie przywodzi mi na myśl szkołę. Myśl przewodnia (czy też morał) jest tak jasna, niepodlegająca dyskusji i w ogóle niepodważalna, jak temat lekcji wypisany kredą na tablicy.
,,Nie wolno oceniać ludzi po wyglądzie.''
Fabuła zaś jest prosta jak konstrukcja radzieckiego czołgu - niby są jakieś retrospekcje, niby bohaterowie mają jakąś tam przeszłość (i choć często jest ona traumatyczna, to równie często też jest słabo opisana), ale tak naprawdę wszystko odbywa się na zasadzie przejścia od punktu A do punktu B.
I tak też sytuacja ma się w przypadku ,,Syna pszczelarza''. Mamy tam miłosny trójkąt (ale taki, który nie może nikogo zgorszyć) w którym od razu widać który adorator jest tym ,,dobrym'', a który ,,złym''. I chociaż autorka próbuje wzbudzić w czytelniku niepewność - czy Abigail wybierze tego właściwego? czy może podporządkuje się w całości poczuciu obowiązku? - to jednak jesteśmy w stanie praktycznie od razu domyślić się, jak zakończy się ten wątek.
Mamy oszpeconego w wypadku młodzieńca, który ma całe mnóstwo kompleksów i cierpi z powodu dojmującego poczucia winy. Ale hej, Bóg jest wielki, i dzięki miłości nasz bohater zostaje uzdrowiony! Co, jak wiemy, niestety w prawdziwym życiu się nie zdarza i w mojej ocenie tylko umacnia szkodliwe schematy myślenia - ,,jeśli będę odpowiednio mocno kochać X, to wszystko się ułoży''. No nie. To tak nie działa. Za to jest prostą i skuteczną drogą do stania się człowiekiem głęboko nieszczęśliwym.
No i jest też Debora. Dziewczyna, która lat ma dziewiętnaście, a zachowuje się jakby miała lat czternaście. Co można, rzecz jasna, zrzucić na karb otoczenia w jakim się wychowuje, ale...
Ale właśnie. Otoczenie. Książka miała być o Amiszach i jest, ale o stereotypie Amisza. Odniosłam wrażenie, że autorka wie o tej grupie wyznaniowej tyle, ile udało jej się zobaczyć na żywo i z daleka. Słomiane kapelusze, szelki, sukienki z fartuszkami i czepeczki. A poza tym szczęśliwe rodziny, gromadki dzieci, uprawianie ziemi, bryczki zamiast samochodu, zero internetu i telewizji, wspólne nabożeństwa i szalone zaloty polegające na wspólnym śpiewaniu pieśni. Sielanka.
Tylko, że to tak nie wygląda.
(A psy nie zwykły szczekać w ramach podsumowania wypowiedzi właściciela. To tak swoją drogą.)
I ja wiem, ja wiem, że to tylko fikcja literacka i ,,wytwór wybujałej, nadpobudliwej wyobraźni'', jak stwierdziła sama autorka, ale mam do niej żal. Mam żal o to, że udało jej się sprowadzić całkiem niezły pomysł (spotkania ,,dwójki dojmująco samotnych młodych ludzi'' żyjących w ultraortodoksyjnym otoczeniu) do kolejnego zwykłego stereotypowo babskiego czytadła.
Jedynym plusem ,,Syna pszczelarza'' jest to, że nie jest on specjalnie wymagającą lekturą. Możecie być zmęczeni, możecie jechać w pociągu wypełnionym wrzeszczącą wycieczką z podstawówki, możecie być niewyspani, możecie mieć zszargane pracą nerwy, a i tak będzie się Wam tę książkę dobrze czytać. Za to właśnie teksańskie love-story Kelly Irvin dostało dodatkową gwiazdkę.
*Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl