Książę Jalan wiedzie pozornie lekkie i łatwe życie - w wolnych chwilach zajmuje się chędożeniem nadobnych dziewek, hazardem i nadmierną degustacją dobrych win. No kto by nie chciał być na jego miejscu? Prawdopodobnie każdy, kto zorientowałby się w miarę szybko w rozmiarach długów młodego Kendetha. I to nie byle jakich długów, bo zaciągniętych u samego Maeresa Allusa.
Ale! Pewnego dnia los uśmiecha się do Jalana. Skacowany, nieprzytomny i niezadowolony z takiego obrotu sytuacji zjawia się na rodzinnym zebraniu zwołanym przez Czerwoną Królową, której towarzyszy (ta przeklęta starucha) Milcząca Siostra. Jalana, rzecz jasna, niespecjalnie interesuje samo spotkanie, opowieści o straszliwych Nienarodzonych i ożywionych zwłokach spływają po nim, jak woda po kaczce, bo w końcu kto by się skupiał na takich okropieństwach gdy w jego pamięci cudownie prężą się świeże jeszcze wdzięki Lisy DeVeer?
I wtedy do sali wchodzi on - cały w futrach, potężny, prężący muskuły dziki Wiking. No dobrze, trochę przesadzam, ale takim właśnie widział go Jalan, wietrzący interes życia na Arenie. Bo wiecie, hazard oznacza dla młodego księcia nie tylko rzucanie kośćmi do gry...
A z takim zawodnikiem można i spłacić długi u Allusa, i zapewnić sobie niezłą zabawę, i może jeszcze odłożyć jakąś sumkę na uciechy dni kolejnych, prawda?
No, nieprawda. Okazuje się bowiem, że los (albo Milcząca Siostra, albo Czerwona Królowa) ma zupełnie odmienne plany odnośnie przyszłości Jalana. I tak oto wieczorna, nudna wizyta w operze zamienia się w piekielny wyścig z czasem i ze śmiercią zakończony zupełnie nieoczekiwanym magicznym zwrotem akcji. Czary Milczącej Siostry związują bowiem życie Jalana z życiem hauldra Snorriego ver Snagasona. Tego samego Wikinga, który miał sprawić, że Jalan pozbędzie się części swoich problemów. A zamiast tego spadły na niego problemy nowe: okazuje się bowiem, że Jalan będzie musiał porzucić swoje wygodne dworskie życie na rzecz trudów szlaku prowadzącego w stronę Uulisk i dalej, aż do granicy ze Srogimi Lodami. Bo Snorri nie zamierza porzucić nadziei na uratowanie swojej rodziny. Nawet, jeśli jest ona tylko cieniem majaczącym niewyraźnie na horyzoncie.
,,W ten oto sposób zostaliśmy towarzyszami podróży. Przyłączyłem się do misji ratunkowo-odwetowej, gdzieś na końcu świata. Miałem tylko nadzieję, że to nie potrwa długo. Snorri szybko ocali bliskich, wybije wszystkich wrogów, trupy i nekromantów i będzie po sprawie. Jestem mistrzem w samooszukiwaniu się, ale nawet ja nie potrafiłem przekonać samego siebie, że wcale nie brzmi to jak najkoszmarniejsze samobójstwo.''
,,Książę głupców'' Lawrence'a jest klasyczną powieścią drogi i jako taka zawiera wszystkie najważniejsze cechy gatunku. Oto spotyka się dwóch bohaterów, którzy mają do wypełnienia misję ,,na drugim końcu świata''. W trakcie podróży natykają się na szereg przeszkód i pobocznych postaci, które mogą (ale wcale nie muszą) być ważne dla dalszej fabuły. A potem następuje wielki finał w którym bohaterowie wypełniają (bądź nie) swoją misję. Oczywiście postacie w międzyczasie zmieniają się, rozwijają i ewoluują adekwatnie do postępów fabuły.
Przy tym wszystkim jednak ,,Książę głupców'' nie jest sztampowym przedstawicielem gatunku - metamorfoza Jalana została przez Lawrence'a przeprowadzona w sposób tak umiejętny i subtelny, że niemal niezauważalny. Po prostu w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że Jalan z pierwszych rozdziałów to inny Jalan, niż ten z rozdziału trzydziestego. I to było naprawdę dobre!
Sama fabuła została poprowadzona na tyle umiejętnie i obfitowała w takie zwroty akcji, że odłożenie książki na bok momentami było niemożliwością. Chciałam więcej i dostawałam więcej.
Czy polecam? Z całego serca! ,,Książę głupców'' jest naprawdę dobrym kawałem lekkiej fantastyki, osadzonym w całkiem ciekawym, choć nie do końca oryginalnym świecie. Mieszanina magii i zwykłej rzeczywistości, starcie różnych wierzeń, relikty pozostawione przez Budowniczych - to wszystko ma klimat, któremu warto dać się uwieść. Przynajmniej na chwilę.