W tej na poły biograficznej książce Józef Hen zabiera swoje czytelniczki i czytelników daleko na wschód, do Uzbekistanu, Samarkandy i Taszkientu. Trwa II Wojna Światowa, a jej losy jeszcze nie zostały ostatecznie przesądzone. Ci, którzy uciekli z okupowanej Polski, żyją jak nędzarze. Zdani na łaskę i niełaskę radzieckich urzędników, harują w batalionach pracy i marzą o jednym: o chlebie, czymś ciepłym do odziania, a zwłaszcza – jak główny bohater – o butach. Ich życie zawężone jest do jednego dnia, do rutynowego wykonywania tych samych monotonnych czynności, to nawet nie jest walka o przetrwanie, choć ich myśli ciągle wędrują wokół wspomnień o domu, matce, dziewczynie i wolnym kraju. Fantazjują o polskim wojsku, o Andersie, ale i on i jego oddziały są daleko... Tymczasem buzuje krew, młodzieńczy zapał rozbija się o ostre i surowe skały beznadziei. Gdzieś kiełkuje pomysł, by uciec, wyrwać się z piekła, nawet jeśli grozi za to śmierć, ale jak można uciekać bez butów?
Historia powstania i wydania „Nikt nie woła” zasługuje na odrębną opowieść (autor zdradza nam nieco z kulisów jej powstania). Książka dzieli się na dwa rozdziały, które rozgraniczają dwa odrębne dla bohatera miejsca. W pierwszym, o wiele bardziej dla mnie ciekawszym, Bożek walczy z beznadzieją dni i głodem. W drugiej poznaje dziewczynę, której serce stara się rozpalić przez ładnych kilkadziesiąt stron. Pracuje ciężko, brata się z Uzbekami, a zewsząd otaczają go łase na jego wdzięki Rosjanki. Chłopak musi lawirować między miłością a pożądaniem i tak „politykować”, by nie urazić żadnej z nich, nie skalać niewinnej miłości, co zupełnie mu nie wychodzi, choć – co trzeba podkreślić – nie miał łatwo. Jego wybranka jest „zimna”, oschła, raz kocha go, raz odpycha od siebie, niezdecydowana, mdła, Bożek sam już nie wie, co do niej czuje. Po drugiej strony radziecko-miłosnej barykady czyha zawsze zazdrosna o Lenę Wiera Antonowna, przełożona Bożka, która zawiedziona brakiem zainteresowania z jego strony, zdolna jest „po złości” wysłać go do najcięższej pracy, gdzie gołymi dłońmi przenosi się beczki z kwasem.
Bożek, to taki typowy „polski inteligencik”, czym wzbudza u kolegów z obozu i wśród Rosjan zdziwienie. Deklamuje Słowackiego i skamandrytów, powołuje się na Boya, Stendhala i Shawa licząc na to, że w obozie, gdzie kopie się i przerzuca się węgiel, ma to jakiekolwiek znaczenie. Zupełnie nie przypadł mi do gustu. O ile Hen pisze specyficznie i styl jego można polubić, „zaskoczyć” albo zupełnie odrzucić, to miałem wrażenie, że drugi, ten właśnie miłosny rozdział, rozmywał się, a postępowanie pary bohaterów (zwłaszcza Leny) irytowało mnie coraz bardziej. W pewnej chwili miałem nadzieję, że Bożek wreszcie się opamięta i rzuci tę mizerię w diabły (nie ujawnię jednak, czy sprawdziły się moje nadzieje). Historia z oschłej i „męskiej” stała się melodramatyczną lovestory, z którą nie było mi do drodze. Co nie oznacza, że Hena „porzucam” i nie będę sięgać po jego książki.
Z pewnością „Nikt nie woła” należy odczytywać przez pryzmat doświadczeń autora i ludzi, którzy wojny i udziału w bitwach czy powstaniach bezpośrednio nie doświadczyli, a jednocześnie nie trafili do oflagów czy obozów zagłady. Hen opisuje trzecią drogę, trzeci przypadek i to, że nie ma jego opowieści śmierci, które powszednieją, nie ma wojenno-obozowej makabry i grozy, a zamiast tego jest miejsce i czas na miłość, na zbudowanie domu dla matki oczekującej dziecka, nie oznacza że taka literatura jest zbędna i nieciekawa. O takich bowiem historiach czyta się rzadko, stąd głos Hena jest z pewnością cenny i godny odnotowania.
Egzemplarz pochodzi z portalu Sztukater.