Sięgając po „Bieszczadzką libertę” autorstwa pani Bogusławy Warzechy-Put spodziewałam się miłej, lekkiej, może nawet nieco wzruszającej opowieści o silnej, dojrzałej kobiecie, która goni za swoimi marzeniami, a jednocześnie mocno stąpa po ziemi. Niestety, „dojrzała” i „mocno stąpająca po ziemi” to ostatnie określenia, które przyszłyby mi do głowy, gdybym miała opisać Gośkę, główną bohaterkę tej historii.
Autorka przedstawia nam więc Gośkę i jej przyjaciółkę – Bożenę. Większa część powieści jest opowiadana z perspektywy tej pierwszej, natomiast w pierwszym i ostatnim rozdziale głos dostaje Bożena; mogłoby to tworzyć pewną klamrę, jednak wydaje mi się, że na początku autorka chciała po prostu przedstawić postać Małgorzaty, a na końcu dość pospiesznie pozamykać i wyjaśnić wszystkie wątki.
No właśnie… Małgorzata. Autorka – ustami Bożeny – od początku opisuje ją jako „niesamowicie oczytaną” osobę o „szerokich horyzontach”. Niestety, w kolejnym rozdziale wchodzimy do głowy Gośki i siedzimy tam przez całą powieść. Niestety, ponieważ dawno nie spotkałam w literaturze tak odklejonej od rzeczywistości postaci. Narratorka „Bieszczadzkiej liberty” mimo pięćdziesiątki na karku jest niedojrzałą, nieracjonalną w swoich postępowaniach, zadufaną w sobie hipokrytką. Do tego sprawia wrażenie, jakby cierpiała na sklerozę – zmienia zdanie dosłownie co kilka akapitów, po parę razy powtarza te same informacje (a ja, jako czytelnik, mam całkiem dobrą pamięć) albo gdzieś w środku książki zapomina o tym, co mówiła na początku (na przykład w pierwszym rozdziale szczyci się tym, że nie pije alkoholu, po czym na przestrzeni reszty powieści kilka razy… pije alkohol, a nawet się upija).
Gośka jest również… zołzą. Kiedy przychodzi do niej jej wieloletnia przyjaciółka z potrzebą wyżalenia się, ta rzuca jej złote rady w stylu „nie przesadzaj, nie jest tak źle, powinnaś być szczęśliwa”, a kiedy to nie pomaga, zaczyna się irytować i chce jak najszybciej pozbyć się Bożeny z domu – wszak sama jest „niepoprawną optymistką” i „narzekanie innych ją denerwuje”. Głębia emocjonalna Małgorzaty jest więc na poziomie kałuży. Za nic nie byłam w stanie jej polubić, jakkolwiek z nią sympatyzować, kibicować jej.
Po kilku pierwszych rozdziałach myślałam, że będę mieć do czynienia z romansem (może nawet powieścią erotyczną?), jednak wtedy autorka jakby się rozmyśliła i przeszła do fantazji na temat niewielkiego domku gdzieś w Bieszczadach. Fantazji, ponieważ prawdziwe życie zdecydowanie nie wygląda tak, jak opisuje to pani Bogusława. Momentami widziałam Gośkę jako Simsa, któremu doskonale się powodzi dzięki wpisywanym kodom (Motherlode na pewno tam wleciało). Wszelkie zawirowania czy problemy rozwiązują się w sekundę, najwyżej kilka. Radość, sielanka i… nuda.
Kilka razy Gośka raczy nas swoimi przemyśleniami na temat polityki, socjologii czy psychologii. W połączeniu z propagowanym tutaj toksycznym modelem związku (a nawet kilkoma) oraz słabym researchem (jeśli zaszedł tu jakikolwiek research, bo niektóre błędy da się wyłapać po kilkunastu sekundach w Google) tworzy się nam mieszanka wybuchowa.
Trudno mi uwierzyć, że książka przeszła przez jakąkolwiek redakcję czy korektę. Niewiele tutaj literówek, ale niektóre zdania są tak skonstruowane, że potrzeba chwili, by zrozumieć, o co w nich chodzi. Do tego pełno tutaj nie do końca szczęśliwych określeń (na przykład notorycznie używane „suczki” zamiast „psy” często brzmią wręcz komicznie). Jeśli więc lubicie wynotowywać sobie ładne zdania z książek, to… przykro mi, ale nie tym razem.
Muszę wspomnieć, że autorka opisuje w swojej książce mnóstwo pięknych miejsc, nie tylko z Polski, lecz także z Włoch. Nie raz brzmi to jak fragmenty z broszurki turystycznej, jednak sam zamysł był moim zdaniem bardzo dobry – a nuż ktoś z czytelników zainspiruje się do podróży. Według mnie zabrakło tutaj warsztatu i porządnej edycji. Niemniej trzymam za panią Bogusławę kciuki – „Bieszczadzka liberta” jest ponoć pierwszą częścią trylogii, istnieje zatem szansa, że kolejne będą lepsze.
Recenzja powstała we współpracy ze stowarzyszeniem Sztukater