Po Cicho, cichutko Ignacego Karpowicza sięgnęłam kilka miesięcy po premierze, miałam więc już okazję przeczytać wiele opinii, nie zawsze przychylnych. Stąd moje obawy dotyczące tej lektury, jednak zupełnie niepotrzebne. Wciągnęła mnie ta osobista historia o umieraniu i żałobie, o złamanym zdradą życiu – nie tylko niebanalną opowieścią, ale również atmosferą i piękną narracją.
Książka opowiada o Michale, Misiu, którego umieranie na nowotwór obserwuje jego najbliższy przyjaciel, narrator – Pisarczyk. Opisuje ich wspólne przeżycia, wyjazdy, żarty, spostrzeżenia, zwyczajne i specyficzne chwile budujące silną relację. Trudno jest przyjąć do wiadomości śmiertelną chorobę młodego przecież człowieka, trudno się na nią zgodzić, dlatego przyjaciele i żona chwytają się wszelkich możliwości, by ratować lub chociaż przedłużyć życie Michała. Trudno żyć ze świadomością bliskości końca. Przychodzi śmierć, a narrator pogrąża się w żałobie i wspomnieniach. Ta część historii jest pełna smutku, buntu wobec niesprawiedliwości i nieubłagalności losu. Bardzo osobista, wręcz obnażająca tak intymną część życia, jaką jest poczucie straty po zmarłym bliskim.
W drugiej części przenosimy się w czasie do przeszłości, w której poznajemy młodość Anny, późniejszej opiekunki Michała oraz okoliczności, w jakich chłopiec stracił rodzinę, a jednocześnie powody, dla których Anna nie darzyła go ciepłymi uczuciami. Na koniec przyglądamy się strzępkom relacji pomiędzy Anną a Pisarczykiem.
Karpowicz twórczo i lekko posługuje się słowem, choć warto zauważyć, że wszystkie części książki różnią się od siebie. Opowieść o umieraniu Misia i żałobie po nim jest bardzo głęboka, sięgająca po najskrytsze namiętności, sugerująca wręcz erotyczną miłość pomiędzy Michałem a Pisarczykiem. Pełno tu ocierających się o banał stwierdzeń dotyczących przemijalności życia, kurczowego trzymania się go, tęsknoty. Narrator posługuje się anegdotami pozbawionymi chronologii, przez których pryzmat pokazuje pewną niefrasobliwość swojego bohatera.
Tam, gdzie zaczyna się historia życia Anny, czytelnik spotka się z większym uporządkowaniem, płynnością. Zdarzenia następują po sobie w rzeczywistej kolejności i choć ich konsekwencje ujawniają się dopiero po czasie, to są szokujące, ale spójne. Autor wykorzystał tu motyw znanej opinii publicznej zbrodni połanieckiej, jaka miała miejsce w 1976 roku. Z małych, pozornie błahych słów i zdarzeń rodzi się potworna zbrodnia otoczona zmową milczenia ponad trzydziestu świadków. Jednocześnie dowiadujemy się, dlaczego Anna nie potrafi żywić do swojego małego siostrzeńca cieplejszych uczuć, mimo że przejmuje nad nim opiekę.
Cała powieść, choć smutna i bolesna, niepozbawiona jest ironicznego i autoironicznego poczucia humoru. Wielu czytelników uznało je za żałosne i momentami skłonna jestem przychylić się do tej opinii, aczkolwiek nie jest to problem, który całkowicie powieść skreśla.
Książka przemówiła do mnie, tym bardziej że sama niedawno przeżywałam odchodzenie bliskich osób z chorobami nowotworowymi i łatwo utożsamiałam się z wieloma obserwacjami autora.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Ignacego Karpowicza, nie mam więc żadnego porównania do wcześniejszych jego utworów. Oceniając więc świeżym okiem dostrzegłam w jego prozie twórcze podejście do języka, zaskakujące spostrzeżenia, umiejętność nazywania i obrazowania tego, co trawi ludzkie dusze w chwilach największych tragedii. Nie jest to tekst trudny pod względem formy, co innego w treści.