Gdy tata zabijał babcię, w białym pokoju panowała ciemność. (…) Był poranek wigilijny, prószył śnieg, ale tamtego roku nie było białych świąt.
Tymi mocnymi słowami rozpoczyna się Żywica. A potem jest tylko gorzej.
Lecz wszystko tak naprawdę zaczyna się dużo wcześniej, od tego, że ojciec – świetny, szanowany w okolicy stolarz – ma zwyczaj kładzenia się wraz z synem do wykonanych przez siebie trumien. Jest to ich tajemnica, a cóż może być lepszego niż tajemnica, którą dzieli mały chłopiec z ukochanym tatą. Spędzają tak razem jakiś czas w prawdziwie ojcowsko-synowskiej bliskości, otuleni intensywnym zapachem świeżo oheblowanego drewna, rozmawiają, ojciec tłumaczy synowi świat. A że w trumnie? Trumna to rodzaj kołyski. Łóżka. Miejsce dobre jak każde inne. Potem syn idzie do pokoju, który dzieli ze starszym bratem.
Cała rodzina (ojciec, matka, synowie) mieszka na małej wysepce, niedaleko większej zbiorowości ludzkiej, ale jednak w odosobnieniu. Jej członkowie różnią się od siebie. Ojciec (Silas) i młodszy syn (Jens) odczuwają bardzo silną więź z przyrodą i mają bardzo wyraźne skłonności do samotnictwa i dziwactwa. Matka (Else) i starszy syn (Mogens) są bardziej, jakby to powiedzieć – proludzcy i prospołeczni. Szczególnie widać różnice miedzy braćmi: (…) Jens pokochał las sercem, a Mogens rozumiem. Innymi słowy, przy powalaniu drzewa na ziemię Jens czuł ucisk w gardle, a Mogens gorliwie obliczał ich wartość.
Choć już wtedy zauważalne są niepokojące sygnały, jeszcze można wmawiać sobie, że nie zapowiadają one szeregu tragedii, które nastąpiły później. Wstępem do nich, momentem przełomowym okazała się tragiczna śmierć Silasa, z którą obaj synowie poradzili sobie na swój sposób. Mogens po jakimś czasie odszedł z domu rodzinnego, a Jens został, wrastając w domostwo i jego najbliższe otoczenie coraz bardziej. Rozpoczyna się proces rozkładu. I nawet żywica, ten opatrunek rannych drzew i utrwalacz, go nie zatrzyma.
Całą historię poznajemy z punktu widzenia kilkorga bohaterów. Najciekawsza i najbardziej wstrząsająca jest relacja Liv, dziewięcioletniej córki Jensa, która żyje, chociaż nie żyje (tak!). Przeraża opowieść dziecka, które najpierw wszystko odbiera i przyjmuje takim, jakim przedstawi mu to jego autorytet – ojciec (jest to powtórzenie relacji Silas – Jens, tylko w bardziej chorej postaci), a potem zaczyna rozumieć i dostrzegać samo, że jego życie nie wygląda tak, jak powinno właśnie za sprawą tego ojca. Kolejna odsłona to piękne listy matki do córki. Ocala je dla Liv Roald, postać z zewnątrz. Oczywiście wnikamy też w duszę samego Jensa. Duszę coraz bardziej oszalałą, naznaczoną poczuciem straty, pragnieniem ochrony i marzeniem zatrzymania przy sobie najbliższych na zawsze.
Jest to książka, którą chce się czytać, ale jednocześnie w którymś momencie może okazać się to niemożliwe. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się coś takiego, że musiałam książkę odłożyć, bo nie byłam w stanie czytać dalej. Przemogłam się z trudem, żeby napisać tę recenzję, bo książka jest tego warta. Ale dawno nie czytałam o czymś tak chorym i strasznym, o takich okropieństwach. Żywica to dobry materiał filmowy na horror. Jednocześnie autorka musi doskonale czuć przyrodę, bo pisze o niej przepięknie, a tłumaczce Joannie Cymbrykiewicz udało się to doskonale oddać. Sam pomysł samotnego życia na wysepce, gdzie czas płynie inaczej też mi się bardzo podoba, od dawna fascynuje mnie taka idea. Czym innym jest jednak życie w odosobnieniu i nawet pragnienie samotności, a czym innym całkowita izolacja spowodowana szaleństwem człowieka – które to szaleństwo ma też niestety nieodwracalny wpływ na innych. Ale nikomu o tym nie powiemy – kończy Liv swoją opowieść. Jej słowa mogą być drzwiami do następnej, do historii o tym, jakie konsekwencje dotychczasowego życia poniesie dziewczynka.
Za sam sposób napisania „Żywicy” należałoby się dziesięć gwiazdek. Jednak koszmarne wrażenie, jakie pozostawiła we mnie treść nie pozwala mi tylu dać. Nie mam też odwagi tej książki polecić, mimo że jest bardzo dobra. Chociaż zła.