Książkę otrzymałam do zrecenzowania od portalu nakanapie.pl za co jestem przeogromnie wdzięczna. Bo należę do tych dziwadel które z wielką przyjemnością czytają literaturę obozową. Nie z wytrzeszczonymi slepiami, nie płacząc ze wzruszenia, nic z tych rzeczy. Z przyjemnością. Tak że jeśli ktoś po tej recenzji spodziewa się patetycznych tekstów w stylu "nie wolno nam o tym zapomnieć" to ja proponuję poczytać recenzje Tatuażysty, jest ich więcej a patosu do wyboru do koloru.
Dziś powstają książki takie jak Tatuażysta z Auschwitz, gnioty niemające nic wspólnego z tamtą rzeczywistością popełnione przez odrażających autorów którzy zarabiają pieniądze na młodym pokoleniu któremu nie chce się sięgnąć po uczciwe opracowania (to było dopiero długie zdanie bez przecinków). I czytają młodzi ludzie te sakramenckie pierdoly w przeświadczeniu że oto poznają historię.
A ja opowiem Wam dziś o książce naprawdę historycznej.
Ta historia otóż powstała prawie w całości w Oświęcimiu, napisana przez jednego z więźniów, tak, to właśnie Eddy de Wind. Bohaterem jest alter ego de Winda, Hans. Dla niedowiarkow: pierwsze wydanie to rok 1946, autor nie miał czasu wspomnień wyprzeć, nie miał powodu ich zmieniać i, biorąc pod uwagę naszą wiedzę na temat obozu zagłady (tak, wiem, teoretycznie był to obóz koncentracyjny) w Oświęcimiu, nie miał po co wymyślać lub konfabulowac bo tego co się działo wystarczyło w zupełności.
Hans trafia do Auschwitz razem z żoną Friedel w 1943 roku. Zostają rozdzieleni, ona trafia do Bloku 10 (to ten od eksperymentów medycznych dokonywanych na kobietach), on jako lekarz po niedługim czasie dostaje pracę w obozowym szpitalu.
Tu nie mogę się powstrzymać od drobnej dygresji, zresztą w pewien sposób jest to dość zabawny fragment książki. Friedel nie zostaje wytypowana do eksperymentów bo Hans jest lekarzem i kobieta zostaje dzięki jego protekcji pielęgniarką a personel się zabiera raczej w ostateczności. Jednak po jakimś czasie zostaje oddelegowana do nocnej pracy w szwalni gdzie stopniowo pogarsza się jej stan zdrowia. Prawdopodobnie ze względu na pył wszechobecny w owej szwalni. No i Hans po prostu zaczepia lekarza obozowego i pyta czy nie dałoby się jej stamtąd zabrać bo pył jej szkodzi. Lekarz obozowy stwierdza że tak, w porządku, daje karteluszek i Friedel jest uratowana. To 1943 rok, może już 1944. Wtedy lekarzem obozowym był nie kto inny jak Josef Mengele. Właśnie on. Autor nawet nie wspomina jego nazwiska ale my przecież wiemy. Ot, ciekawostka.
Ale, ale, jednym z nazwisk wspomnianych przez de Winda jest nazwisko doktora Deringa. To mój absolutny "ulubieniec". Każdy kogo tematyka obozowa interesuje natknął się na tego pana. Do dziś wielce ważni historycy polscy nie są pewni czy Dering, polski lekarz, był zbrodniarzem wojennym czy po prostu robił to co musiał. Holendrzy a także Węgrzy wiedzą od kilkudziesięciu lat że był zbrodniarzem. I dlatego osobiście najbardziej cenię wspomnienia holenderskich Żydów. Wtedy Holendrzy w ogóle nie wiedzieli nawet gdzie jest Polska. Nie było Internetu, w radio o Polsce aż tak się nie mówiło, Holendrzy przyjeżdżali do Polski i po prostu mówili jak jest. A było tak że to głównie Polacy sprawowali funkcje kapo, blokowych, szrajberow i co tam tylko.
Widzicie, jak się czyta polskie opracowania to najczęściej Polacy z narażeniem życia ratują innych, są wspaniali i bohaterscy. Oddają swoje racje żywnościowe słabszym, idą za nich do ciężkiej roboty, zbierają za nich ciegi. Dlatego nie lubię ich (polskich opracowań) czytać bo w obozie nie było bohaterów. A jeśli byli to szybko umierali.
De Wind nie raz powie jak to było z Polakami w Auschwitz, warto choćby dlatego po tę książkę sięgnąć. Żeby się wyzbyć tej głupiej dumy narodowej. Bo wtedy, oj, nie było do niej powodów.
Wisienką na torcie jest zamieszczony na końcu książki artykuł de Winda dotyczący traumy obozowej. Każdy zainteresowany tematem na pewno zadawał sobie pytanie dlaczego ci ludzie nie okazywali oporu, dlaczego byli obojętni na swój los, jak to możliwe że żyli w warunkach całkowitego odczlowieczenia, bez godności, bez woli walki. O tym opowie Eddy de Wind który był psychiatra.
O tym, jak bardzo fałszywe było poczucie bezpieczeństwa podtrzymywane przez pieczątki Rady Żydowskiej, przeróżne niemieckie listy i inne rodzaje zapewnień, przekonywali się wszyscy dopiero wówczas, gdy pociąg przekraczał granice Holandii. Z powodu wyparcia rzeczywistości i fałszywego poczucia bezpieczeństwa większość Żydów nigdy nawet nie podjęła próby ratunku poprzez ucieczkę lub opór, w przeciwieństwie do Żydów w warszawskim getcie, realistów, którzy mieli za sobą wielowiekowy trening w odpieraniu antysemityzmu.
Ode mnie dziesięć gwiazdek.