Przeczytana przeze mnie historia z czasów wojny „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda różni się od tych, do których dotychczas przywykłam. Zawsze towarzyszyły mi ogromne emocje przy drastycznych opisach, a głowa była pełna pytań. Teraz wyglądało to tak, ze naprawdę zabrakło emocji, lecz później przeczytałam więcej informacji na temat autora i lekko zmieniłam zdanie na temat tej książki.
Żydowski doktor Eddy de Wind i pielęgniarka Friedel zakochują się w sobie i biorą ślub w obozie przejściowym Westerbork. W 1943 roku zostają przetransportowani do Auschwitz, a tam zostają rozdzieleni. Mężczyzna jest w baraku dziewiątym, a kobieta w dziesiątym (gdzie wykonywano eksperymenty medyczne dotyczące bezpłodności i sterylizacji). Bliżej wyzwolenia obozu naziści zacierają ślady swojej obecności, więźniowie wyruszają w marszu śmierci. Eddiemu natomiast udaje się ukryć w Auschwitz i zaczyna pisać.
Dokładnie tak. Książka została napisana w obozie. I teraz okazuje się, że żeby poruszyć serducho i sprawiać, żeby głowa parowała od nawarstwiających się pytań „dlaczego?” nie potrzeba drastycznych opisów, a wystarczy prostota, wspomnienia w postaci suchych faktów.
Autor opisuje historię Hansa van Dama, czyli swojego alter-ego. Myślę, ze ten zabieg pozwolił mu spojrzeć z dystansem na traumatyczne przeżycia, jakich doświadczył podczas pobytu w obozie. Opisuje on warunki bytowe, hierarchię panującą w obozie, rozkład dnia, pracę w szpitalu i relacje między więźniami. Sz...