Spragniona posiadania kawalera na wyłączność, Walentyna Pączek wspomagając się czarem z księgi zaklęć, rzuca urok na bogu ducha winnego Piotra Szczurko. Od tej pory pan Szczurko zwany dalej Piotrusiem wielbi Walcię z psim oddaniem, od czego odbija mu się pączkami z czekoladą.
Ale Walci tej wiernopoddańczej adoracji jest za mało. Wyrusza więc na poszukiwanie artefaktów, które pozwolą rzucić zaklęcie jeszcze potężniejsze, które zniewoli Piotrusia całkowicie i na zawsze.
W tym miejscu rozpoczyna się nasza opowieść.
Część I: Mymłon
Mymłon tworzy problemy z dupy. Własnym urojeniom nadaje postać rzeczywistą dokonaną , a od otoczenia domaga się, nie… żąda! natychmiastowej reakcji i rozwiązania problemu. I tak na ten przykład, partner mymłona płci żeńskiej nie ma prawa utrzymywać relacji z żadną, (!) podkreślam: z żadną inną kobietą poza tą swoją, jak on tam ją akurat nazywa. Nie i już! Bo jakakolwiek rozmowa czy uścisk ręki, a nie daj bór - spotkanie w miejscu publicznym, dla mymłona jest jednoznacznym dowodem zdrady.
Gdyby jeszcze kreowana na wzór neurotycznej mymły postać kobieca była przejaskrawieniem, czegoś karykaturą… Być może, mój ból byłby mniejszy.
Tym bardziej należy więc żałować zyskującego na popularności, nieznośnie frustrującego trendu, by w ten właśnie sposób przedstawiać osobowość i charakter wiodącej dla powieści heroiny.
Żeby zobrazować sytuację bardziej:
Walentyna zobaczyła Piotrusia gadającego z jakąś Flądrą. Nie ma pojęcia, co to za jedna, ani co łączy ją z Piotrusiem, lecz sam fakt, że Piotruś na Flądrę patrzy oznacza, że Piotruś Walentynę zdradza! Już Walentyny nie kocha!
Bardzo serio i na poważnie: Jeśli tak ma wyglądać egzemplifikacja silnej, niezależnej kobiety: Jako irracjonalnej, niestabilnej emocjonalnie histeryczki to z ręką na sercu: szczerze Piotrusiowi współczuję.
Na swoje szczęście Piotruś lwią część wydarzeń z Zemsty Walentynki przesiedział w jakimś kącie na nieczynnej stacji kolejowej.
Przejdźmy więc do komponentu właściwego, czyli:
Część II: Polowanie na czarownice
W Poznaniu ktoś poluje na czarownice.
Celem ataków są czarownice młode, z potencjałem. Jakiś ktoś nie tylko potrafi odnaleźć je w tłumie innych kobiet, odbiera im również ich magiczne moce. Bandziory od brudnej roboty, swoją drogą, z postury jak i charakteru łudząco podobni do Baryły i Nochala ze „101 Dalmatyńczyków” - używają do tego celu urządzenia, które robi „ping!” i mruga światełkami. Co można powiedzieć? Wielkie brawa dla twórcy za oryginalność!
Wędrująca w towarzystwie zająca, przez zaułki Poznania Walentyna odkrywa kolejne kręgi ponurego procederu, ja natomiast miałam silne skojarzenia z przygodami królika i Alicją w Krainie Czarów. Gdyż jedno i drugie jest jakoś tak do siebie dziwnie podobne...
Na dobrą sprawę, czytając tę poniekąd sensacyjno-kryminalną część „Zemsty Walentynki” miałam takich książkowo-filmowych skojarzeń znacznie więcej:
Mugole, królicza nora, Komnata Tajemnic i jeszcze kilka innych motywów z popularnych książkowo-filmowych produktów fantasy. Albo, co bardziej prawdopodobne, to ja naoglądałam się ich za dużo i moja imaginacja teraz szaleje.
Część III: Promil z wiedźmy
Przechodząc do meritum: Jestem zawiedziona.
W bieżącej chwili kusi mnie, by sparafrazować słowa Shreka: „Cebula ma warstwy i tort też ma warstwy, ale cebula nie jest jak tort!”
Zatem, co otrzyma czytelnik, gdy już zacznie zaglądać pod spichrzowe liście?
Choćby to, że „Zemsta…” nie jest powieścią zamkniętą. Właściwie, trudno ją uznać za tom pierwszy stricte . To zaledwie prolog służący przedstawieniu postaci. Preludium. Rozbieg do ciągów dalszych o przypadkach Walentyny Pączek i jej znajomków.
Kanwę dla Zemsty Walentynki stanowi aby kilka pojedynczych wątków, bez wyraźnego wzoru. luźno splątanych na z grubsza skleconej ramie.
Z warstwy fabularnej książki wynika bowiem niewiele. Skacze od sasa do lasa. Albo jest rozwleczona ponad miarę, albo poplątana w supełki: jeden na drugim. Jej jednotorowość bywa monotonna, co przekłada się na uczucie znużenia i frustracji. Natomiast sama Walentyna… Jest irytująca.
Akcji powieści nie nazwałabym szczególnie skomplikowaną, tym bardziej: wymagającą. Niezręcznie się przyznać, lecz kilka razy tak bardzo skupiła moją uwagę, że uśpiła moją jedyną, racjonalnie funkcjonującą szarą komórkę-sierotkę. Pozostałe już dużo wcześniej zajęte były czymś innym.
Zemstę Walentynki eleganckim pytajnikiem kończy cliffhanger, zapewne jako zapowiedź i zanęta dla tomów przyszłych. W moim przypadku autorka odniosła skutek odwrotny do zamierzonego, gdyż cliffhangery działają na mnie odstręczająco. Co za tym idzie: Nie odczuwam potrzeby.
Pozostaje też otwarta kwestia tytułowej zemsty. Kogo za co: trudno stwierdzić, bo z fabuły w tym względzie wiadomo tyle, co nic.
Sugerując się już zamieszczonymi opiniami recenzentek, zwłaszcza Recenzentek PATRONACKICH. Szczególnie: Recenzentek Patronackich (cokolwiek to znaczy), oczekiwałam spotkania z książką wybitną; arcydziełem godnym co najmniej Nagrody Nike tudzież: Nagrody Bookera , o mocnym kandydacie do literackiego Nobla nie wspominając.
Książki, która wywróci moją czarną duszę na nice.
Finalnie, wbrew peanom pisanym przez wspomniane już recenzentki ku jej czci i chwale, Zemsta Walentynki to nie brylant czystej wody, lecz tani tombak.
Powieścidło typu mózgotrzep, na poziomie akceptowalnym, aczkolwiek dość miernym. Trywialnym, nieco przyciężkim i, co tu kryć: siermiężnym.
Malwina Tylewicz nie zaimponowała mi ani subtelnością pióra, ani tym bardziej polotem. Zaś prezentowany dowcip „Walentynki” ma esprit i finezję kafara.
Jeśli przyjąć, iż prawdą jest, że to druga i trzecia książka ukazują rzeczywiste zdolności i warsztat pisarski autora - przed Malwiną Tylewicz jeszcze długa droga i wiele pracy.
Na teraz, Zemście Walentynki formą bliżej do mazaniny niewyrobionego bazgracza, niż owocu pracy okrzepłego pisarza.
Osobną kwestią, nie mniej dla mnie ważną, jest praca zespołu redakcyjnego, którego „wprawne oko wyłapuje każdy błąd, nie tylko stylistyczny”.
Nie neguję, od tego zespół redakcyjny jest. Ale: „…nie wpakowujesz się w żadne kłopoty..”? "To dobre miejsce na schowanie się"? To nie tak ma wyglądać!
Dzięki temuż zespołowi miałam również możliwość dowiedzieć się, jak wygląda nic: Jest okrągłe.(?!)
Mam także wątpliwości w kwestii pisania nazw własnych małą literą. Czyli z tym wyłapywaniem to jednakowoż trochę ściema.
Tym bardziej uwiera więc świadomość, że Zemsta Walentynki nie zasługuje na większość z przyznanych jej przez ww. recenzentki gwiazdek w ilościach najwyższych.
Generalizując: Książkę bez obaw można zabrać ze sobą w podróż, do poczytania w wannie lub innym ustronnym miejscu. Bo nie będzie szkoda, gdy wpadnie i/lub gdzieś przepadnie.
Morał zaś tej bajki jest następujący: Nie wierz w nic, co piszą w „patronackich” laurkach. Merytorycznie warte są tyle samo, co billboardy przy autostradzie.