Miałam nadzieję na ciekawą opowieść o ciekawej rodzinie. Cóż, niby się wszystko zgadza, ale tylko niby, niestety.
Początki były obiecujące, Robert Niziołek zakochany w utworach Tolkiena na tyle, że uczy się języków, żeby nie tylko czytać w oryginale, ale także poznać źródła języków stworzonych przez Mistrza. Nauka walijskiego, przyjaźń z Brendanem, fakt, że na przyszłą żonę zwrócił uwagę ze względu na jej imię i nazwisko - to wszystko na plus, ale stopniowo zaczynają się schody.
Róża Kotoń - też kochająca książki, choć studiująca matematykę, w pewnym momencie pod wpływem lektury zniechęcająca się do kościoła - i tu się zaczyna to, co mnie drażniło ze strony na stronę coraz bardziej.
Jak to ujęła autorka: "... Za sprawą anioła stróża pojawił się tata i uczynił co trzeba (...) " - czyli przywrócił owieczkę na kościelne łono.
Potem już się robiło coraz gorzej - bieganie na msze, najpierw takie dla młodzieży, potem w ramach protestu studenckiego w czasie stanu wojennego, jak przystało na katolików korzystanie z książki "Naturalna regulacja poczęć", ochrzczenie z wody pierworodnej córki przez pielęgniarkę (co prawda przez pomyłkę, bo dziecko było zdrowe), niby po co?
Najstarsza córka, też oczywiście czytająca, jak wszyscy, zarazem też jak rodzice kościółkowa, od maleńkości prowadzana na msze, nieco młodszy brat (Jan Peregryn, fantastyczny zestaw) - podobał mi się jako bardzo pozytywny bohater, z klasą i charakterem, wierny w przyjaźni, niestety wybiera karierę księdza.
Przy okazji najmłodszej córki, mającej pewne problemy zdrowotne, kiedy ma ona iść z klasą do kina na "Harry'ego Pottera i kamień filozoficzny" odbywa się dialog:
"... - Harry Potter - przeciągnął tata jak Snape na pierwszej lekcji . - Co ty na to?
- Będą dzieci deprawować - jęknęła mama. - A myślałam, że to taka porządna szkoła! ..."
Co prawda po przeczytaniu powieści zmienili zdanie, ale samo nastawienie mnie powaliło.
Rodzinne załamanie po śmierci papieża, jazda z Poznania do Warszawy nie wiadomo po co, na jakieś nocne czuwanie, narratorka odmawiająca na maturze odpowiedzi na pytanie o korzyści gospodarcze i społeczne wynikające dla Polski z członkostwa w Unii Europejskiej, bo ma "konflikt sumienia", kiedy ksiądz Janek został ciężko pobity, to błagał, żeby go odwieźć do kościoła, bo przecie trzeba odłożyć święty wafelek w bezpieczne miejsce, a nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wezwać do niego pogotowie, bo wafelek ważniejszy, a kiedy siostrzeniec ulega w Walii wypadkowi, to owszem sprawnie i szybko załatwiają pomoc, ale zięć tytułowego bohatera też odwala niezłą historię:
"... - Do kogo dzwonisz? - zapytała Gośka.
- Do specjalisty - burknął Fred, a widząc nasze zdziwione spojrzenia, dodał - No do Janka przecież. Będzie się modlił przez całą noc. ..."
Zdaje się, że ta modlitwa była w ich oczach ważniejsza od całego zespołu transplantologów w szpitalu w Cardiff.
W ostatnim rozdziale jedzie do Walii także narratorka, czyli najmłodsza córka Niziołków, ma już 20 lat, ale żeby pojechać na wycieczkę do Szkocji z synem przyjaciela ojca - musi zapytać o zgodę rodziców, a w trakcie tegoż zwiedzania, kiedy orientuje się, że jest niedziela, to najważniejsze staje się znalezienie katolickiego kościoła i pójście na mszę.
Nie kupuję tego. Nie kupuję, że inteligentni, oczytani, wykształceni ludzie są tak oczadziali i to samo przekazują dzieciom. Widocznie autorka sama ma takie poglądy, co ją w moich oczach zdecydowanie skreśla. Gdyby nie te kościelne wstawki... Nie, źle mówię, to nie są wstawki, to jest co najmniej połowa treści, małe wstawki może bym zniosła, takiego zmasowanego bredzenia nie jestem w stanie. Gdyby nie to, to pewnie rodzina podobałaby mi się, bo poza tym kościelnym zboczeniem są sympatyczni.
Autorka podpadła mi jeszcze jedną kwestią - też kościelną, na końcu książki jest tezaurus, mówiący o wymienianych bohaterach literackich, filmowych, a także żywych ludziach, których mogą czytelnicy nie znać.
No i mamy hasło: Jan Góra - chyba nie muszę tłumaczyć. Z treści książki wynikło mi, że to jakiś dominikanin z czasów stanu wojennego. Dlaczego zatem autorka uznała, że nie musi tłumaczyć? Czy jeśli pisze o kimś, żyjącym w Poznaniu, prawie 40 lat temu, w dodatku związanym z jakąś wspólnotą kościelną, to znaczy, że wszyscy mają wiedzieć, o kogo chodzi? Porażka. Cała ta książka to porażka, ma dobre recenzje, w których ludzie podkreślają oczytanie bohaterów, niestety, to mi nie wystarcza. Bycie oczytanym, ale zaślepionym, nie jest powodem do podziwiania.