Marta Krasoń z domu Lubańska (ur. 28 maja[1] 1926 roku w Gilowicach, zm. 21 listopada 2020 roku w Kobielicach), córka Jana i Weroniki. Wywodziła się z rodziny miejscowych chłopów, pełniących pracę parobków u okolicznych gospodarzy. Jej rodzina posiadała niewielką działkę oraz nieduży ceglany dom w Gilowicach niedaleko kościoła. Marta Krasoń posiadała wykształcenie podstawowe, co wynikło z zawirowań wojennych. Po wojnie pracowała w różnych miejscach i zawodach. Mieszkała na pszczyńskiej Strzelnicy, a następnie przy ul. Bogedaina 19. W Gilowicach posiadała małe gospodarstwo, odziedziczone po rodzicach, którym zajmowała się wraz ze swą siostrą, Anną Chrobok (zm. 2018), zwaną przez rodzinę Hanką.
Dopiero po śmierci babci Marty, zdałem sobie sprawę, że sprawa jej doświadczeń wyniesionych z okresu II wojny światowej, była u nas okryta tajemnicą. Babcia niby coś opowiadała, o tym, jak wędrowali w stronę Krakowa i o zapachu palonych ludzi z krematoriów w Oświęcimiu, ale na tym się kończyło. Nigdy nie powiedziała z czego żyli, ani jak żyło się jej rodzinie pod niemiecką okupacją. A o tym, jak wojska radzieckie wkroczyły na ziemie polskie w 1944-1945 roku w ogóle nie było mowy. Zupełnie, jakby ta część historii wyparowała.
Niestety, wcześniej nie przyszło mi do głowy, aby ją wypytać, poszukać odpowiedzi na nurtujące mnie obecnie pytania. Trochę mi wstyd, że będąc historykiem z zamiłowania, nigdy nie zadbałem, aby spisać to, co miała do przekazania. A jestem pewien, że było tego sporo, skoro milczała przez tyle lat.
Poniższy tekst pochodzi z naszych wspólnych rozmów, które, przynajmniej częściowo, udało mi się utrwalić na nagraniach.
- Babciu, jak wyglądały ostatnie dni przed wybuchem II wojny światowej?
Wiesz, już nie pamiętam wszystkiego dokładnie. Minął szmat czasu, ale pamiętam, jak całe niebo pokryła jakaś czerwona łuna, która przyszła od zachodu. Łuna ta szła szybko na wschód, ale tam zatrzymała się i szybko wróciła się, po czym zniknęła. Jak się miało okazać, była to zapowiedź tego, jak miała się potoczyć wojna.[2] Pamiętam, że już od kilku miesięcy czuć było jakieś nieopisane napięcie. Starzy ludzie już wiedzieli, że będzie wojna, wojna o jakiej nikt w najczarniejszych snach nie śnił. Ludzie wszędzie robili zapasy. Wędzono i solono mięso, które kryto, gdzie się tylko dało. Jedni kopali ukryte pomieszczenia w piwnicach. Jeszcze inni robili specjalne doły w zapasami po lasach, w sobie tylko znanych miejscach. Myśmy byli biedni, więc nie było co zbierać poza orzechami, ziołami i wszystkim tym, co dało się ususzyć. W kościołach modlono się o pokój. Wojsko maszerowało to tu, to tam. Wszędzie też czyniono zbiórki, aby dokupić naszemu wojsku broń. Każdy dawał tyle, ile miał, choć nie było tego dużo. Gilowice to mała wioska, i poza kilkoma większymi gospodarzami było wielu parobków, w tym i my.
- Babciu, a jak pamiętasz wybuch II wojny światowej?
- Hmm, to pamiętam dobrze, jakby to było wczoraj. Najpierw na niebie pojawiły się niemieckie samoloty. Pokryły całe niebo jak chmura burzowa. Wkrótce zaczęły wyć syreny, rozdzwoniły się kościoły. Baby zaczęły lamentować, a tata[3] kazał się nam pochować i modlić się do Boga o zmiłowanie. Gdzieś w oddali było słychać strzały i wybuchy, które szybko zbliżały się ku nam. W nocy, chyba 2 września, koło nas zaczęli uciekać polscy żołnierze. Ci, którzy do nas zaszli, mówili, żeby spakować wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i iść na Kraków. Tak też zrobiliśmy. Cała nasza rodzina szybko pakowała wszystko, co się dało. Pakowaliśmy chleby, mąkę, sól, wszystko, co dało się przenieść. Zabraliśmy też trochę ubrań, koce i pierzyny, żeby mieć się czym otulić. Rano wszyscy wyszliśmy z domu i poszliśmy za wojskiem w stronę Małopolski. Było nas ogromna kupa[4]. Nasi sąsiedzi, mieszkańcy okolicznych wsi, których znaliśmy. Był płacz, lamenty i zawodzenie. Wszystko, co nieśliśmy na plecach, albo na wozach, było ciężkie i w całym tym tumanie często się gubiło, co i tak wzmagało niepokój. Niektórzy w rozpaczy tracili rozum, albo gubili się całymi rodzinami. Czasami udawało się im odnaleźć, ale nie wszystkich znaleziono. Kilka razy mijaliśmy trupy przy drogach. Najczęściej byli to nasi żołnierze. Nie było ich komu pochować. Płakaliśmy, wszyscy płakaliśmy nad nimi, nad ich nieszczęściem. To byli głównie młodzi chłopcy. Ale nie było czasu, żeby ich pochować. Wszędzie też leżały padłe konie. Strasznie było, chciało się tylko płakać. Nie umieliśmy spać, strach paraliżował, a ja cały czas myślałam o tych, co zostali w rowach, krzakach, na drogach.
- A co z tym Krakowem?
- Podróżowaliśmy przez kilka dni. Czasem udało się jechać jakimś wozem, ale najczęściej szliśmy piechotą. Spaliśmy w dużych chałpach (czyt. domach) większych gospodarzy, na świetlicach szkolnych lub plebaniach. Czasem była jakaś szopa. Zdarzało się też, że leżeliśmy noc gdzieś przy drodze, ale nie szło spać, bo pełno ludzi i wojska nas mijało. Po ponad tygodniu doszliśmy w okolice Krakowa, ale już nie pamiętam dokładnie gdzie. Zatrzymaliśmy się u bardzo fajnego gospodarza[5], który bardzo nas polubił. Prosił żebyśmy u nich zostali, że da nam dom i utrzymanie. Byliśmy tam kilka dni, ale gdy ze wschodu przyszło wojsko, i zaczęli mówić, że ruscy na nas napadli, rodzice zdecydowali, że jednak wrócimy do domu, bo lepiej być pod niemieckim butem, niż na ruskiej łasce.
- a jak zachowywało się polskiej wojsko?
- Ja pamiętam tylko jak oni uciekali. Najczęściej szli piechotą, bo albo zepsuły się im auta, albo nie mieli paliwa. Często pytali się nas o drogę albo mówili, żeby uciekać na wschód. Przynajmniej do pewnego momentu. Pamiętam też, że w ich oczach widać było ogromny strach i zmęczenie. Niektórzy żołnierze starali się nam pomóc[6]. Pomagali przy wyciąganiu wozów, które zakopały się w koleinach albo wpadły do rowu. Niektórzy dawali dzieciom cukierki albo konserwy do zjedzenia. Ale tak, najczęściej uciekali, panicznie, szybko… Byli bardzo zrezygnowani. Czuli się oszukani przez dowódców, zwłaszcza tych z Warszawy. Opowiadali, że wmawiano im, że jesteśmy gotowi na wojnę. Że mamy dużo sprzętu. Że wkrótce przyjdą alianci na pomoc i pognamy Hitlera do Berlina. A tu okazało się, że to wszystko były kłamstwa. A potem jeszcze uciekli za granicę. I o co było walczyć, skoro dowódcy uznali, że sprawa jest przegrana? Widziałam dużo wojska polskiego, rannych, zmęczonych, głodnych. Niektórzy mieli w oczach coś strasznego. Byli jakby nieobecni, zawieszeni gdzieś między światami. Mieli w oczach coś, co przerażało. Jakieś takie szaleństwo, jakby już byli martwi, albo jakby niczego się nie bali, i tylko czekali na śmierć.
- A jak wspominasz wojnę?
- Była bieda, straszna bieda. Część chłopów nie wróciła z nami do Gilowic. Część uciekła, ale nie wiedziałam gdzie. Ci, co wrócili, starali się żyć jak wcześniej, ale nie było to proste. Niemcy szukali Żydów i sprawdzali, czy kto nie pomaga ukrywać polskich wojaków. Pamiętam, że schwytali jakąś Polkę, co wyszła przed wojną za Żyda. Podobno to był dobry człowiek, bo i dał się ochrzcić z miłości. Rozstrzelali ich. Niektórzy chłopcy chodzili i pomagali wojsku polskiemu, ale mnie rodzice zabronili się tym interesować, więc dokładnie nie pamiętam. Rodzice znali niemiecki, więc umieli się dogadać z Niemcami, i jakośmy przetrwali najgorsze. Niemcy dbali o to, by wszyscy mieli robotę. Jedni wozili drzewo z lasu, innych wysyłano do różnych prac. Jakoś dało się żyć.
- A czy masz jakieś wspomnienia odnośnie Żydów albo Auschwitz?
- Tak, coś tam pamiętam. Jak wcześniej mówiłam, u nas raczej Żydów nie było, ale gdzie indziej bywali. Tośmy czasem coś o nich słyszeli, jak się Niemcy nad nimi pastwili, i że albo ich zabijano na miejscu, albo wysyłano do Oświęcimia i okolicznych podobozów. Zresztą do dziś pamiętam ten smród palonych ciał. Od strony Oświęcimia widać było, choć nie od początku wojny, ale gdzieś tak w połowie, czarną, taką mocno szarą chmurę, która bezustannie wisiała nad okolicą. Początkowo nikt nie wiedział, skąd się wzięła. Ale wkrótce zaczęło śmierdzieć, takim palonym mięsem. Nie zwierzęcym, ale ludzkim. Zresztą, szybko ludzie zaczęli gadać skąd ten odór. Choć wsie i miasta były małe, i wyludnione, każdy o wszystkim wiedział.
Modliliśmy się, żeby był wiatr, który przegoniłby ten odór, który cały czas wdzierał się w nozdrza. Miało się wrażenie, że jest się otulonym śmiercią, że człowiek nią nasiąka. Czuło się ogólne przygnębienie i żal za tymi, co tam mrą. Tata w czasie wojny miewał różne roboty, trza było jakoś żyć. Czasem jeździł w okolice Oświęcimia, by pomagać przy żniwach, sianokosach…Kilka razy z nim tam byłam. I jeśli nadarzyła się okazja, przerzucał bochenki chleba przez ogrodzenie, za co groziła straszna kara. Ale nie dało się, jak się ich widziało. Wynędzniali, wygłodzeni, bosi, poszarpani. W ich oczach widać było ogromną rozpacz, aż rozdzierało serce. Tata czasem rzucał im naszą porcję jedzenia i byliśmy głodni. Ale na tym kończyła się nasza pomoc. Baliśmy się Niemców i kapusiów. Zresztą Niemcy szybko zorientowali się, że okoliczni ludzie podrzucają obozowiczom jedzenie, toteż zaczęli tego pilnować i nikogo nie dopuszczali do ogrodzenia. W każdym razie, smród palonych ciał pamiętam jakby to było dziś. To coś, czego nie da się zapomnieć.
- Czy pamiętasz jak kończyła się wojna?
- Tak. Pamiętam, że w 1944 ze wschodu zaczęli uciekać niemieccy żołnierze. Za nimi ciągli ruscy. Obszarpani, zarośnięci w onucach. Jechali starymi wozami, ciągniętymi przez takie małe, ale wytrzymałe konie. Ludzie, a najbardziej baby, bały się ruskich i tego, że będą gwałcić. Tata i bracia pilnowali nas, ale i tak było wiadomo, że przed ruskim wojskiem nic nie da się zrobić. Na szczęście ominęło nas najgorsze. Jak do nas przyszli, zabrali to, co nadawało się do jedzenia. Mieliśmy jabłka i grusze, które były jeszcze niedojrzałe. Byli tak głodni, że obrali całe drzewa ze wszystkiego. Najedli się zielonek, a potem cały czas srali. Szybko poszli dalej, a za nimi przyszli oficerowie, grubi, dobrze odżywieni, co robili porządki po swojemu. Uciekający niemieccy żołnierze często pytali się, którędy iść, żeby nie trafić na ruskich. W całym zamieszaniu potracili swoje mapy. Zresztą, nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie kto jest. Front przechodził kilka razy. Raz parli Ruscy, a raz Niemcy. Tam i z powrotem, ale w końcu Rosjanie zwyciężyli.
U nas było w miarę spokojnie, bo to biedna wieś. Ale co rusz słyszeliśmy, że ruscy żołnierze gwałcą i zabijają. Podobno nie przepuścili żadnej babcie, czy to starej babce, matce czy 5-letniej dziewczynce. Chędorzyli po kilku, a tym, co się opierali, robili jeszcze inną krzywdę. Chłopów, co bronili swoich kobiet, strzelali w głowę, albo strasznie bili. Z chałp zabierali wszystko, co się dało, zwłaszcza to, co było z żelaza i zegarki. Najczęściej wszystko to niszczyli, ale oni tego chyba nie rozumieli. Po prostu chcieli to mieć, nawet jeśli nie działało.
Jak przeszedł ostatni front u nas wojna się skończyła. Po jakimś czasie przychodzili ruscy oficerowie i rozpytywali, czy nie widzieliśmy Niemców, czy nie ma gdzieś jakichś polskich żołnierzy. Szybko też zaczęli robić swoje porządki. Tych, co pomagali Niemcom gdzieś przenieśli, ale nie wiem gdzie. Niektórzy później wrócili, ale nie mówili, co się z nimi działo. Ludziom kazali zbierać to, co zostało po wojsku. Pilnowali też, aby wszystkich zabitych pochować, choć Niemców chowano gdzie popadnie, bez oznaczeń. Czasem ktoś, po kryjomu, stawiał na ich grobach krzyże. I na tym się kończyło. I znowu była bieda. Niczego nie było, nic nie dało się kupić. A jeszcze musieliśmy oddawać część plonów na kontyngenty. Dzięki Bogu, udało mi się przeżyć wojnę wraz z rodziną. Znajomi opowiadali różne straszne historie, ale nas na szczęście to wszystko ominęło. Do dzisiaj dziękuję Bogu, że miał nad nami opiekę.
[1] Urzędnicy dwukrotnie zmieniali jej datę urodzenia. Najpierw na 30 maja, a później na 1 czerwca.
[2] Chodzi o to, że III Rzesza szybko zajmowała kolejne kraje aż do momentu, gdy Hitler zaatakował ZSRR, tutaj napotkał silny opór, który w końcu stał się początkiem upadku jego Tysiącletniej Rzeszy.
[3] Jan Lubański, mąż Weroniki Lubańskie,
[4] Kupa – w gwarze śląskiej masa, ogrom ludzi.
[5] Niestety mnie nie udało się ustalić o kogo mogłoby chodzić. Ponadto zaginęły moje nagrania wspomnień babci Marty, gdzie było owo nazwisko wraz z miejscowością gdzie się zatrzymali, podane.
[6] W sensie, że mijanym przez siebie ludziom.