Chociaż tak jak już wielokrotnie podkreślałam, uwielbiam twórczość Agathy Christie, drugi raz z rzędu natrafiłam na publikację, która nie do końca przypadła mi go gustu. Wprawdzie „Zagadka Błękitnego Ekspresu” nie była tak tragiczna, jak ostatnio czytana przeze mnie „Wielka Czwórka”, ale jednak w dalszym ciągu nie jest to to, czego spodziewałabym się po królowej kryminałów.
Tym razem Agatha Christie zabiera swoich czytelników w podróż pociągiem, bo właśnie w tym środku lokomocji, a konkretniej w Błękitnym Ekspresie dochodzi do zagadkowej śmierć dziedziczki fortuny Rufusa Van Aldina — Ruth, a sprawą zajmie się nie kto inny, jak sam Herkules Poirot! Czy udało mu się rozwiązać sprawę i wskazać prawdziwego mordercę? Tego dowiecie się, sięgając po „Zagadkę Błękitnego Ekspresu”.
Muszę przyznać, że jestem trochę rozczarowana tą publikacją. Dlaczego? Myślę, że wszystko za sprawą długiego wstępu do właściwej historii, który straszliwie mnie wynudził. Podejrzana transakcja, czytaj zakup rubinów przez Rufusa Van Aldina, kłopoty małżeńskie jego córki, odziedziczenie majątku przez Katarzynę Grey, czy pretensje rodziny jej zmarłej szefowej — wydaje mi się, że było tego zwyczajnie za dużo, przez co samo morderstwo znacznie przesunęło się w czasie, a co za tym idzie, nie odczuwałam tej zwyczajowej ekscytacji, która towarzyszy mi podczas rozwiązywania sprawy razem z Poirotem.
Do tej pory, jeżeli ktoś prosił mnie o polecenie historii, która wyszła spod pióra Aga...