Sny… istnieją… Na granicy postrzegania, wymykają się kontroli, kształtują nas, tak jak i my czasem kształtujemy je – w jakimś stopniu. Gdy ktoś życzy komuś, by spełniły się jego wszystkie sny, tak naprawdę nie wie, o czym mówi. Powinien najpierw przeżyć parę minut w którymś ze swoich snów. Przeżyć. To dobre słowo.
„Wolni Ciut Ludzie” to książka o snach, ale także o czarownictwie, krasnalowych piktach, elfach, potędze rzeczywistości…o całkiem sporej ilości rzeczy, tak ogólnie. I różni, bardzo się różni od reszty Dysku. Jakby Dysk spadł i odbił się kolanami od dołu, po czym wzleciał na niebotyczną wysokość. To podobno literatura dla młodszego czytelnika… akurat! Przecież to Pratchett!
Tiffany Obolała jest dobrym zadatkiem na wiedźmę. Ma Pierwsze, Drugie, a nawet Trzecie Myśli. Tego nie spodziewa się po niej nawet Królowa krainy baśni. Kiedy Królowa porywa jej młodszego brata, którego Tiffany tak naprawdę wcale nie lubi, ale musi uratować ze względów wyższych, na pewno pomogą jej w tym jej umiejętności, trzeźwa ocena i banda wojowniczych ludzików, nazywającymi siebie Wolnymi Ciut Ludźmi. Których nota bene wygnano z krainy baśni za rozróby i pijaństwo… a może oni sami odeszli, nie mogąc juz znieść niesprawiedliwości. Ludzie różnie mówią.
Nac Mac Feegle to rzeczywiście mocny punkt książki. To zadziorne, kochające alkohol i bójki krasnale, a raczej piktale, które niczego, absolutnie niczego się nie boją, zawsze wiedzą, gdzie są...