Na moim czytelniczym koncie mam tylko trzy spotkania z fantasy, wszystkie zresztą bardzo udane, ale nadal nie sięgam po ten gatunek, bo nie.
Zabierając się za „Wojnę makową” sądziłam, nie wiem czemu, że to powieść historyczna o wojnach opiumowych (pokręciła mi się makowa z opiumową), miała być potężna dawka Chin, cesarz Daoguanga, Xiangfeng, Cesarzowa Cixi, tak sobie myślałam. Książkę wybrałam na szybko stojąc w korku, bo tytuł, bo okładka, wcisnęłam play w audiobooku i poszło. Połapałam się, że to fantasy po dwóch godzinach słuchania, ale już przepadłam. Powieść świetna! Zachwyciła mnie rozmachem, wykreowanym światem, postaciami, nie tylko silną, utalentowaną i zdeterminowaną na sukces główną bohaterką Rin, ale i mocno nakreślonymi postaciami drugoplanowymi. Fascynujące jest śledzenie ich losów i dojrzewania na kartach powieści.
Fabuła jest prosta, najprostsza z możliwych. Uboga, ale ambitna dziewczyna z nizin społecznych dostaje się na upragnione studia do najlepszej w kraju szkoły wojskowej dla snobów ( część I ). Nadchodzi wojna, Rin i pozostali kadeci, mimo iż nie dokończyli nauki, zostają wysłani na wojnę i walczą ( część II ). Po wojnie wraz z ocalałymi współtowarzyszami Rin liże rany, ogląda skutki wojennej pożogi, czyni plany na przyszłość i robi to, co jej serce dyktuje ( część III ), czym otwiera drogę do kolejnych tomów. I ta prosta fabuła skąpana jest w magii i niezwykłościach, przy wtórze orientalnych bogów, legend, doprawiona ziarnkami maku i ...