„Wichrowe wzgórza” nie zostały moim numerem jeden w kategorii powieści z muzealnych półek, ale uplasowały się wysoko. Gdzieś pomiędzy „Portretem Doriana…" a „Panią Bovary", na pewno wyżej niż grzeczniejsze "Dziwne losy…", czy „Duma i uprzedzenie”. Głównie za sprawą gotyckiego klimatu, magicznej aury, niesamowitości nie tylko fabuły, ale języka, wiejącego wichru i okropnych postaci. Żadnego z bohaterów prawdę mówiąc nie polubiłam, ale każdy z nich to wyjątkowa osobowość, naznaczona piętnem tragizmu. Od panów, poprzez ich rodziny, po zarządców majątków, służących i przybłędy.
Nie znalazłam spełnionej, pięknej miłości, o której każdy z nas marzy, ale ból wypełniający niesatysfakcjonujące życie bohaterów, zło w czystej postaci, okrucieństwo, krzywdę i cierpienie. I jeszcze nienawiść, chęć zemsty i śmierć, śmierć…, śmierć… . A uczucie? Chore, nieszczęśliwe i wielkie.
Czy to romans? Absolutnie nie. Tylko jakaś dziwna, pokręcona historia. Mocna i niewiarygodna, ale zrobiła na mnie wrażenie, szczególnie jako opowieść sprzed ponad 170 lat.
Nie czyta się lekko ze względu na brak optymistycznych wątków lub epizodów, nie najprostszy język oraz podobieństwo imion, co do połowy książki powoduje chaos w głowie czytelnika. Więc jeśli ktoś chce zacząć przygodę z klasyką, to niechaj od „Wichrowych wzgórz” nie zaczyna. A jeśli jest z powieścią klasyczną sprzed lat zaprzyjaźniony, to prawdopodobnie będzie to dla niego (jak dla mnie) lektura satysfakcjonująca.