Kiedyś się nią zachłysnęłam, bo to była jedna z moich pierwszych książek o sensie istnienia, o zmęczeniu monotonnym życiem bez perspektyw i o smakowaniu życia w obliczu śmierci. I taka pełna mądrości tego świata, że ho-ho!
Wróciłam po latach do lektury i widzę, że z niej wyrosłam. Bo powieść nadal nie jest zła, całkiem pomysłowa i intrygująca, z ciekawie rozwiniętą postacią kobiecą, ale filozoficzne gadki-szmatki mnie nudziły, irytowały lub prowadziły do refleksji, że dwa razy nie wchodzi się … i tak dalej.
Nie zachwycają mnie już takie zdania jak np. to: „Bądź niczym bijące źródło, nie zaś jak staw, w którym zawsze stoi ta sama woda”. Może to wina innych doświadczeń literackich, bardziej pasujących mi lektur, a może mojego dzisiejszego stanu emocjonalnego, czy innej wrażliwości niż tysiąc powieści temu.
Gdyby tylko książkę odchudzić z pseudofilozoficznych wynurzeń, zostałaby bardzo dobra opowieść, która wytrzymałby dla mnie próbę czasu. O dziewczynie, która poczuła smak życia dopiero wtedy, gdy nieodwracalnie postanowiła się z nim rozstać. Bo nie mogła znieść tego, że „nie czuje się szczęśliwa, ani nieszczęśliwa”.
Oj Weroniko, Weroniko! Taka mi się kiedyś Twoja historia wydawała głęboka i niepowtarzalna. Wracaj dziewczyno do świata żywych, ciesz się słońcem, żeś zdrowa i bądź szczęśliwa. Pozdrawiam wszystkie Weroniki.