Będę trzymać tę książkę blisko łóżka.
Nic lepiej mnie nie usypia.
Styl tej powieści jest żywcem jak od sióstr Bronte: niespieszny i rozwlekły. W pewnym momencie rozglądamy się bezradnie, co się stało z bohaterami i gdzie ów się podziali, bo postaci co i rusz giną w potoku słów i natłoku didaskaliów.
Autorka bawi się językiem, metafory są nośne, ale słów jest tak wiele, że utykamy po drodze.
Schyliła się, powiedziała, spojrzała, utkwiła wzrok, westchnęła i wyszła.
Litości... Na pięćdziesiątej stronie zastanawiałam się, o czym do diabła czytam.
Dla mnie mistrzami tego gatunku są pisarze rosyjscy: Czechow czy Tołstoj. Ich historie kipią od emocji, a postaci są wyraziste i żywe. W kilka słów potrafią zapakować wagon emocji. I tego nie znajdziemy w wężu
z Essex. Ten się wije w monotonii krajobrazów osnutych mgłą wrzosowisk...
Dla wytrwałych.