Zaskoczyła mnie ta powieść zupełnie. Spodziewałam się takiej bardziej komedii, dostałam taki bardziej dramat. To znaczy, oczywiście język jest lekki i dowcipny, można sie uśmiechnąć do wypowiedzi bohaterów albo zachichotać pod nosem przy opisie uroczych bombelków (jestem pewna, ze osoby piszące w recenzjach "ale te dzieci takie marudne, nieskoordynowane, mażące się i raczej niemiłe, a rodzice roszczeniowi" mają bardzo wyidealizowany obraz dziecięctwa; każdy, kto pracował ze słodkimi maleństwami i ich rodzicielami widzi w tych opisach autentyzm z taką akurat ilością ironii i takim przymrużeniem oka, które pozwala upuścić nieco pary i dać ujście emocjom), ale zasadniczo bohaterowie tej książki cierpią. Cierpi Agata, cierpią dzieci, dysponujące mocami, które je przerastają, a opisane jest to i wystarczająco dramatycznie, i wystarczająco autentycznie. Owszem, można Agaty nie lubić, właśnie dlatego, ze jest taka poraniona, rozdygotana, niepoukładana, przytłoczona wydarzeniami, których w swoim życiu nie chce, nie rozumie, a już na pewno nie potrzebuje. Ale można jej i współczuć - ja współczułam. Plus listopad, grudzień, mżawka, deszcz, śnieg, szaro, buro i ponuro, nastrój na dramat prima sort normalnie!
Pod koniec napięcie się - moim zdaniem - nieco rozmywa, i raczej spada, niż rośnie, a główny złol jest taki... mało zły, a bardziej wkurzający, plus autorka chyba nie miała pomysłu na zakończenie (albo od razu zakładała powstanie dalszych części, co odebrało zakończeni...