Przepraszam wszystkich miłośników horrorów, ale to nie moja bajka, nie potrafię się bać, gdy czytam książkę. Od czasu, do czasu sonduję, a nuż mnie zachwyci, ale nie tym razem. Zaczyna się dość schematycznie.
Rodzina Spencerów, uciekając przed nowojorskim życiem, właśnie przeniosła się do Mahingan Falls, małego, zacisznego miasteczka w Nowej Anglii. Dziwnym trafem to miasteczko znajduje się w sąsiedztwie Salem. Nawet ich dom był kiedyś własnością kobiety straconej w procesie w Salem, a to nie jedyna śmierć związana z tym domem. Także historia samego miasteczka nie była sielankowa. Zaczynają pojawiać się trupy i inne dziwne zjawiska. Oczywiście komendant policji jest idiotą i młody policjant zaangażowany w sprawę jest w konflikcie z komendantem. W akcję zaangażowane jest małżeństwo Spencerów, każde osobno, dwóch ich synów z kolegami, policjant i jeszcze parę osób. Każda z tych osób to osobny wątek, do tego dochodzą wątki poboczne niezwiązane bezpośrednio z akcją. Wszystko to prowadzi do rozmycia napięcia i akcji. Początek dłuży się za sprawą różnych zbędnych wątków. Gdy już dowiadujemy się, z czym bohaterowie muszą walczyć, zaczyna się epatowanie makabrą, która też staje się nużąca. Właściwie to czekałam na koniec, aby się dowiedzieć, kto przeżył. Do tego szablonowe postacie i takie same dialogi. Odetchnęłam z ulgą, gdy książka się skończyła.