Kiedy pojawia się potrzeba znalezienia kogoś do obsługi elektrowni położonych trzy kilometry pod powierzchnią Pacyfiku, zaczynają się poszukiwania odpowiednich kandydatów do podmorskiego programu na ryfcie. Zatrudnienie znajdują ci, których przeszłość wstępnie przystosowała do niebezpiecznych środowisk; ludzie do tego stopnia przyzwyczajeni do obrażeń cielesnych i chronicznego stresu, że przebywanie na skraju podwodnego wulkanu staje się w ich przypadku swoistym postępem. Nikogo zbytnio nie obchodzi satysfakcja z pracy. Jeśli przez całe życie nie nauczyłeś się, że wszelki opór jest bezcelowy, w ogóle nie zostałbyś ryfterem. To niewielka cena, jaką trzeba zapłacić, by na wybrzeżu płonęły światła.
Pośród klifów i rowów Grzbietu Juan de Fuca istnieje jednak coś, czego nikt nie spodziewał się tam odkryć, zaś wysokie ciśnienie nawet najbardziej uległą zawodową ofiarę potrafi zmienić w istotę z żelaza. Z początku sami ryfterzy nie są świadomi tego, co w sobie noszą – a gdy wszyscy inni wreszcie zdają sobie z tego sprawę, to właśnie ci odrzuceni i pogardzani trzymają dłonie na przycisku „reset” dla całej cholernej planety...