Klasyka w sztuce pisania kryminałów przez Skandynawów. Podobno od tej pary wszystko zaczęło się w Szwecji, a ja dopiero niedawno sięgnęłam do ich repertuaru.
Podoba mi się to jak jest powoli klarowana sprawa, gdzie policja praktycznie zaczyna od zera. To znaczy bez poszlak, ale z ofiara wyłowioną z jeziora. Podoba mi się również sposób przedstawienia postaci, w tym samego geniusza w rozpracowywaniu przesłuchiwanych czyli Becka, tego Martina Becka. Ja dostrzegam w nim pierwowzór dla Wallandera. Skandynawowie mają chyba taki dystans do życia, że przedstawiają swoich śledczych nie jako super bohaterów rodem z amerykańskich filmów akcji, ale ludzi na tyle solidnych w pracy co często nieporadnych prywatnie. Co oznacza, że nie stawiają ich na piedestale, bo w razie potknięcia łatwo byłoby im spaść, ale prowadzą tak akcje, że nawet przyjemnie jest czytać o kimś, kto jest dobry, ale nie w każdej roli jaką w życiu pełni.
Pomimo iż gdzieś tam w trakcie następuje odkrycie kart i jest wiadome kto dokonał zbrodni, to jest jeszcze etap, kiedy trzeba sprowokować zajście, by mordercy udowodnić winę. I tutaj następuje opis przygotowań i próba ujęcia, co nie jest jakimś błyskawicznym skokiem, ale akcją w zwolnionym tempie, więc ta faza może wydać się nużąca. Za to nie ma tu przegadanych wewnętrznych monologów bohatera, co w kryminałach zdarza się dość często. Nie zderzymy się też z żadną makabrą, szokującymi opisami, bo to klasyka w swoim gatunku i na taki kryminał trzeba się nast...