Czytałam (słuchałam) długo, szczególnie od połowy. Nie dlatego, że taka gruba, ale nie chciało mi się opuszczać tej powieści i rozstawać z bohaterami. Skończyłam z przykrością i już tęsknię za nimi. Nie dziwię się czytelniczce, która poleciła mi książkę, że przez całe życie do niej wracała (tytułowa bohaterka „Życia Violette”).
Główną mocą powieści są postaci, którymi gęsto zaludniona jest powieść. Każdy jej bohater to wyjątkowa, hipnotyzująca osobowość, nie ma tu nudnych ludzi. To okazy niecodzienne, zabawni, wyjątkowi, wieloznaczni. Czy to młody sierota, stary doktor, weteran wojenny, pielęgniarka, jabłkowy nadzorca, herod-baba lesbijka, czy zwykły dróżnik. Autor nie powołał do życia postaci jednowymiarowych, ci dobrzy mają również wady, źli - zalety i ostatecznie okazują się wcale nie najgorsi. Wszyscy wzbudzają sympatię. No to jak tu się z nimi rozstać?
Fabuła jest sprawą drugorzędną, w powieści obok postaci, zachwycające są drobne momenty, które finalnie wprawdzie tworzą powieść, ale pojedynczo są klasą samą w sobie. Wycieczka na diabelski młyn, pieczenie szarlotki, nauka pływania, jazdy na rowerze, czytanie sierotom Copperfielda przed snem, kino samochodowe, sugestywny i szczegółowy opis aborcji, czy innych ginekologicznych interwencji, odlot po eterze, regulamin tłoczni, dziurawe prezerwatywy, takich epizodów, niczym małych etiud są setki. Z tych momentów wyłania się opowieść o miłości, wierności, bohaterstwie, sierocej naturze i niedoli, a przede wsz...