Kiedy cztery lata temu obejrzałam film Rebeka, nie wiedziałam wtedy, że jest to ekranizacja książki. Tuż po seansie, kiedy ta wiadomość do mnie dotarła, nieszczególnie zależało mi na nadrobieniu powieści, bo słaby film dość skutecznie mnie od tego odwiódł. Dla ksiązkoholika słaba ekranizacja nie powinna być argumentem decydującym o tym, by nie sięgać po książkę, wiem, że zachowałam się głupio, ale poszłam po rozum do głowy i nadrobiłam lekturę.
Młoda dziewczyna podczas jednej ze swych wypraw poznaje bogatego wdowca, Maxima de Wintera, za którego po dość krótkiej znajomości postanawia wyjść za mąż. Jej radość u boku męża kończy się, kiedy wracają do jego rodzinnej posiadłości Manderley, a Maxim zaczyna zachowywać się inaczej niż do tej pory. W ogromnej posiadłości, gdzie wciąż unosi się duch zmarłej przed rokiem Rebeki, nowa Pani de Winter musi poradzić sobie z poczuciem pustki i samotności. Pewnego dnia sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy to w wodzie zostają odnalezione zwłoki kobiety. Okazuje się, że jest to Rebeka. Kim zatem była dziewczyna, którą Maxime zidentyfikował rok temu? Jakie jeszcze sekrety skrywa mężczyzna?
Przez 2/3 książki nudziłam się przeogromnie. Bałam się, że książka wzbudzi we mnie takie same odczucia jak film, czyli niedosyt pomieszany z obojętnością. Na szczęście zakończenie sporo mi wynagrodziło. Nadal nie uważam, że jest to wybitne dzieło, klimatu grozy nie wyczułam nawet przez chwilę, może przez to, że ominął mnie efekt z...