Historia niczym z bajki o kopciuszku. Młoda, zaledwie dwudziestojednoletnia kobieta towarzysząca swojej pracodawczyni w pobycie w Monte Carlo, poznaje bogatego wdowca, Maxima de Winter, właściciela słynnej posiadłości Manderley, którego poślubia po kilku tygodniach znajomości. Jest pełna naiwnych marzeń o idealnym życiu, szczęśliwym małżeństwie, dzieciach, podziwu sąsiadów. Widzi siebie jako światową damę, wierzy, że od teraz jej życie będzie perfekcyjne. Lecz sen ten pęka jak bańka mydlana, gdy po powrocie z podróży poślubnej zamieszkuje w posiadłości. Mąż chwilami staje się niespokojny, odległy obcy. Sama też nie czuje się dobrze w Manderley. W każdym miejscu czuć ją, Rebekę, pierwszą żonę Maxima, która zginęła w wypadku na morzu. Zdaje się, że takiej kobiety nigdy nie było na świecie: perfekcyjna pani domu, idealna sąsiadka, potrafiła oczarować każdego. Pieczołowicie wspomnienia o niej pielęgnuje gospodyni, pani Danvers, która robi wszystko tak, jakby jej poprzednia pracodawczyni nadal żyła. Lecz nie wszystko jest takie, jakie mogłoby się wydawać, o czym nowa pani de Winter musi się przekonać…
Muszę przyznać, że dla mnie Rebeka jest bardzo ważną książką. Daphe du Maurier stworzyła historię wyjątkową. Nie jest to opowieść o miłości dwojga osób ze sporą różnicą wieku, jak można by było się spodziewać po pierwszych stronach, ani też nie do końca kryminał. „Rebeka” niezwykły, ciut mroczny klimat, działające na wyobraźnię opisy przyrody, które zazwyczaj mnie irytują, a w tej książce wręcz pragnęłam ich więcej, a także fascynujących bohaterów.
Sama historia nowej pani de Winter, poza głównym nurtem powieści, pokazuje dokąd może nas doprowadzić brak pewności siebie i kompleksy. Uczy nas tego, że nie powinniśmy roztrząsać każdego słowa czy spojrzenia, które kierują do nas inni ludzie, bo często jest to nasza nadinterpretacja, a nie zaczepka czy przytyk.
Maxim, mimo wielkiego sekretu, który skrywa, wydaje mi się najmniej interesującą postacią. Czasem miałam wrażenie, że zachowuje się jak kobieta z zespołem napięcia. Denerwował się o największe głupoty i, według mnie, był postacią bez charakteru, którego żona wiecznie rozgrzeszała ( choć muszę przyznać, że to najbardziej plastyczny bohater, jeśli chodzi o adaptacje powieści) Mimo to w czasie czytania nie czułam tego. Najbardziej fascynująca jest pani Danvers, gospodyni, kobieta pełna uwielbienia dla Rebeki, którą traktuje jak żywą osobę. Dba o to, by wszystko było tak, jakby zaraz miała wrócić do domu. W garderobie nadal wiszą jej suknie, przy łóżku czekają pantofle. Pieczołowicie dba o każdy szczegół oraz pilnuje tego, by nowa pani de Winter nigdy nie zajęła miejsca pierwszej żony Maxima.
Czułam się bardzo związana z bohaterką, bo w jej przeżyciach widziałam dawną siebie, która jeszcze czasem się z tyłu głowy budzi. Wiele problemów z samoakceptacją, z pewnością siebie, rodzi się w nas samych i jeżeli chcemy by ludzie spojrzeli na nas inaczej, musimy sami zmienić myślenie o sobie. Autorka bardzo dobrze opisała emocje narratorki, proces jej dojrzewania i nabrania pewności siebie. W tym roku przeczytałam "Rebekę" trzy razy, a musical na jej podstawie znam prawie na pamięć. Wskoczyła tym na pozycję mojej ulubionej historii.