,,Ćwir-ćwir. - ćwierkały. - Rusz się, rusz się! Ćwir-ćwir-ćwir! Patrzcie go! Jegomość nieruchomość. Ćwir-ćwir!''
Lektura kupiona w ciemno. Dobry zakup, bo Jerzy Kern udowodnił, jak pisać dla najmłodszych, by najstarsi ryczeli ze śmiechu. Rewelacyjne dialogi, zabawa słowotwórstwem i przygody, które wciągną najbardziej wybrednych czytelników. Niepozorny pomysł, gdzie chłopiec znajduje białego słonia z porcelany na strychu transformuje się w bogaty pejzaż niespełnionych marzeń z dzieciństwa, by ,,zabawki'' ożyły. Chłopiec cierpi na karłowatość, jest malutki, nie rośnie, ale z pomocą przychodzą witaminki przepisane od doktora, których nie chce zażywać, więc postanawia karmić słonia, żeby rósł i rósł... i rośnie. Nieoczekiwanie osiąga gabaryty przerastające słonie afrykańskie, więc z czasem karmi się witaminkami razem z nabytą ,,zdobyczą''. Słonik Dominik to jest do palca przyłóż. Opanowany, cierpliwy, dobry słuchacz i robi kawały domownikom, że aż czajniki ze śmiechu przeciągle gwiżdżą. Z małej porcelanowej figurki przeobraża się w atrakcję turystyczną, a nawet występuje w telewizji, gdyż, co się okazuje - słoń uczy się mówić, od pojedynczych liter do pełnych zdań. Karuzela uśmiechu dziecka - od porywaczy kłów, którzy nazywają się Wesolutki i Smutny, po brygadzistę straży pożarnej, który niedowierza, że nie leci na akcję ugasić ogień, a dostaje telefonów od rodziców z poważną miną orzekając pracownikom, że musi ściągnąć przez okno słonia z kuchni, w dodatku z porcel...