“Sprzątałam lęki brata tak samo jak swoje. Przypominało to grę w tetrisa.”
Seria skandynawska @wydawnictwo_poznanskie już od jakiegoś czasu należy do moich faworytów, sięgając po “Pojechałam do brata na południe” wiedziałam już zatem, że czeka mnie ciekawe spotkanie. Nie miałam jednak pojęcia, że od pierwszej strony wciągnięta zostanę w magnetyzująco-przerażający wir, którego cykliczne ruchy nie pozwolą mi oderwać się od tej historii.
Proza tego regionu Europy przyzwyczaiła nas do swej surowości - zarówno w treści, jak i w formie wyrazu. Karin Smirnoff idzie jednak krok dalej, na własne potrzeby tworzy specyficzny język - żonglujący interpunkcją, rozdzielnością i ortografią. Z pewnością saga rodziny Kippów była wyzwaniem dla tłumaczki, jestem jednak przekonana, że efekt końcowy zrównoważył wysiłki.
Smirnoff w niezwykły sposób opowiada o przemocy, która jest w tej niewielkiej miejscowości wszechobecna na przestrzeni dziesiątek lat. Sprawia to, że niektórzy zupełnie przestają ją zauważać, jest nieciekawym tłem, na które zwykło się przymykać oczy.
Janakippo przyjeżdża do rodzinnej wsi, aby pomóc bratu, który ma problemy z alkoholem. Wizyta, po latach nieobecności, sprawia, że odżywają mroczne wspomnienia z dzieciństwa naznaczonego przemocą i niewyjaśnione sprawy z przeszłości, która kipiąc coraz mocniej, wydobywają się stopniowo na powierzchnię.
...