Świąteczna powieść autorstwa duetu Lidia Liszewska & Robert Kornacki przeczytana. Nie spodziewałam się szału i może dobrze, bo dzięki temu nie rozczarowałam się tą lekturą. Po zastanowieniu muszę niestety stwierdzić, że nie wniosła niczego nowego do mojego czytelniczego świata. Jeśli liczycie na świąteczny klimat, to będziecie musieli poczekać do ostatniego rozdziału. I okładka, tak, to jedyne elementy łączące ten tom ze świętami.
Rozdziałów w powieści jest tylko osiem. Na trzystu stronach. Dlatego przygotujcie się na to, że są to rozdziały długie i pełne opisów, a dialogów jest jak na lekarstwo. Zabieg ten sprawił, że akcji praktycznie nie ma, bo zabiły ją wszechobecne opisy stanów emocjonalnych i rozterek bohaterów, ich marzeń i problemów, a także wydarzeń, które miały miejsce w poprzednich tomach tej serii (tak, czas akcji jest tutaj zmienny jak chorągiewka na wietrze i często nie byłam pewna, czy czytam właśnie o czyjejś przeszłości, czy teraźniejszości). Nie jestem zwolenniczką rozkładania na atomy każdej emocji targającej postacią czy dogłębnego analizowania jakiegoś jej problemu na kilku kolejnych stronach, więc taki sposób prowadzenia narracji zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Efekt był taki, że od połowy powieści zaczęłam przeskakiwać wzrokiem kolejne akapity, ale, co ciekawe, nie straciłam wątku.
Język powieści jest momentami zbyt „kwiecisty”. Przykład? Żeby nie rzucić spojlerem, wspomnę ty...