Fragment: Pani z powozu odprowadziła Manfreda spojrzeniem. W tej również chwili z domu, przed którym stała karoca, wyszedł mężczyzna. Był to ten sam nieznajomy, który uwolnił Manfreda z kostnicy przy Montfaucon — kawaler Ragastens. Wsiadł do karocy, która natychmiast ruszyła z miejsca. Kobieta spojrzała na Ragastensa pytającym wzrokiem. Ragastens potrząsnął głową przecząco. Jego twarz wyrażała zniechęcenie. Tymczasem Manfred powoli jechał ulicami Paryża, zwalniał jeszcze, wymijając wozy ładowne; usuwał się z drogi kobietom, starając się nie ochlapać ich błotem, pogardliwie patrzył na napotykanych strażników miejskich. Ani myślał o zachowaniu ostrożności, o którą prosił go Lanthenay przy pożegnaniu. Zwinięty płaszcz przytroczył do siodła, a beret zsunął z czoła. Miał pod sobą wspaniałego karego konia, a sposób, w jaki go prowadził, wskazywał, że jest doskonałym jeźdźcem. Jego długi rapier chwiał się, uderzając o boki wierzchowca. Niejedna margrabina, sunąca ulicą w swej bogatej lektyce, spoglądała na niego z zachwytem. Przechodząca obok kobieta z ludu odwróciła się i zawołała: — Najświętsza Panienko! To dopiero piękny kawaler! Minął bramę miejską bez przeszkód, z czego zdawał się być niezadowolony. Oficer przy wartowni pozdrowił go nawet ukłonem, na który Manfred odpowiedział uśmiechem. Już za bramą puścił konia galopem. Po pewnym czasie zatrzymał się na wzgórzu. Cały Paryż leżał przed nim jak na dłoni.