"Męczyłam" tę książkę ponad pół roku. Po kilka stron, raz na kilka tygodni, aż w końcu dobrnęłam do brzegu. Nie porwała mnie, a jednak chciałam poznać jej zakończenie.
To opowieść o wdowieństwie w młodym wieku, o rozczarowaniu i cierpieniu tak wielkim, że człowiek nie potrafi znaleźć motywacji do tego, by wyjść z łóżka i cokolwiek zrobić. Główna bohaterka walczyła z depresją związaną ze śmiercią męża. Całkowicie się wycofała i zatraciła w swoim bólu.
I z jednej strony emocjonalna część tej powieści mocno do mnie przemawia. A z drugiej nie potrafię pojąć, co jest ciekawego w bohaterkach, które całą swoją miłość pokładają w partnerze, a dla samej siebie nic nie zostawiają. I może właśnie to mnie tak zniechęcało. Holly była nijaka, mdła, zupełnie bez pasji, bez polotu, całkowicie niewyróżniająca się. Zatraciła się w małżeństwie tak, że bez partnera nie istniała. I uważam, że to właśnie to sprawiło, że jej rozpacz była tak dogłębna. Tracąc męża w rzeczywistości straciła siebie i lustro, w którym przez lata się przeglądała. I gdyby tak na tym wątku się skupić, to ta książka byłaby interesująca i mogłaby stanowić inspirację dla tych kobiet, które nie mają swojej tożsamości. A tak? No cóż, nudy...