Bardzo zmrożona mrozem i zasypana lawiną historia o młodziutkim policjancie i jego pierwszej pracy. Ari Thór Arason to świeżak po szkole policyjnej, który dostaje pracę na dalekiej północy Islandii, w maleńkim miasteczku o nazwie Siglufjördur. To daleko od jego małego mieszkanka i dziewczyny, która tam została. Jednak mamy rok 2008 i ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, więc...darowanej pracy w zęby zaglądać nie będziemy.😉
Ari Thór, mimo sprzeciwu dziewczyny, wyjeżdża. Na miejscu jest spokojnie i leniwie, "tu nic się nigdy nie dzieje", jak przekonuje młodego policjanta stary stażem, komendant posterunku. Niestety, tak jest do czasu...pewnych dziwnych zdarzeń.
Książka coś w sobie ma, duszna atmosfera, chłód i odcięcie od reszty świata powodują lekkie objawy klaustrofobii. Jakoś nie za wyraźnie wszystko widać, jakbyśmy ciągle przedzierali się przez wciąż obecną zamieć i zawieje. Pewnie wszystkie małe miasteczka są podobne, niezależnie od tego, na jakim kontynencie się znajdują. Wszyscy tam, wszystko o sobie wiedzą, ale nikt nic nie mówi, nie ufa się nowo przybyłym...z urzędu się nie ufa.
Śledztwo toczy się leniwie i ospale, zero pośpiechu, czy pędzącej akcji, wiele prywaty, chyba nawet jest ona dominująca nad prowadzonym dochodzeniem, które dzieje się jakby w tle. Jednak mimo wszystko, w końcu na jaw zaczynają wychodzić dawno skrywane tajemnice...
Nie jest to literatura "głęboka", czy podnosząca ciśnienie, wciskająca w fotel i wyzwalająca ...