Kolejny Mankell i kolejne śledztwo komisarza Wallandera za mną. W moim odczuciu książka raczej z tych słabszych. Dużo powtórek, mało napięcia. Właściwie dopiero pod koniec zaczęłam się kręcić w fotelu z niecierpliwości i podniecenia akcją.
Sama postać komisarza też jakoś mi tym razem zupełnie nie spasowała. Jakiś taki ten nasz Kurt rozmemłany. Nie bardzo rozumiem jego depresję, w końcu jest policjantem, komisarzem i potencjalne zabicie człowieka w czasie policyjnej akcji i w obronie własnej, to, że tak powiem "normalne", a na pewno bardziej prawdopodobne niż w niemal każdej innej pracy. Zrozumiałabym bardziej, jak sądzę, gdyby Wallander był młodym nieopierzonym gliną, ale taki stary wyjadacz, a rozmiękł jak herbatnik maczany w herbacie.
Taki niby skromny, tak bardzo powtarza, że sukces w prowadzonym dochodzeniu, to wynik pracy całego zespołu, a nie tylko jego. A z drugiej strony wszystkich traktuje jakby z piedestału. Jest opryskliwy despotyczny i zachowuje się, jakby pozjadał wszystkie rozumy i co ciekawe, wszyscy inni z jego komendy, łącznie z szefem, traktują go jak zgniłe jajo, z którym trzeba bardzo ostrożnie postępować, a najlepiej we wszystkim mu przytakiwać. Nie i nie, taki Kurt Wallander absolutnie mi się nie podoba.
Sama sprawa, też nie specjalnie nowatorska. Hołubiony przez wszystkich, bogacz mieszkający w zamku, filantrop zamieszany w jedno z paskudniejszych przestępstw przeciwko życiu człowieka.